niedziela, 30 listopada 2014

Listopad: podsumowanie i stosik (i magiczna liczba 3)


Nie mogę uwierzyć, że właśnie minął trzeci miesiąc mojego liceum. I tylko trzy tygodnie dzielą mnie od ferii świątecznych. A dzisiaj obejrzałam trzecią część Igrzysk Śmierci. Do kina wybrałyśmy się we trzy. Trzy cudowne święta czekają na mnie w grudniu. Trzy jako magiczna liczba miesiąca :) Ale nie przedłużając...

Podsumowanie przeczytanych książek w listopadzie:
- Ręka mistrza - Stephen King
- List - Richard Paul Evans
- Wybacz mi, Leonardzie - Matthew Qiuck
- Legenda. Wybraniec - Marie Lu
- Pierwsza kawa o poranku - Diego Galdino
- Zbrodnia i kara - Fiodor Dostojewski

Łącznie przeczytałam ok. 2700 stron, co daje... ok. 90 stron dziennie. Jestem naprawdę dumna z tych sześciu przeczytanych książek, ponieważ listopad był najcięższym miesiącem pod względem nauki i nie miałam wiele czasu na... prawdę mówiąc nie miałam czasu nawet myśleć o jego braku. Na szczęście wytrwałam i już tylko odliczam dni do Mikołaja, urodzin i Bożego Narodzenia, byle tylko przetrwać 10 sprawdzianów :D Teraz żegnamy listopad i zaczynamy...


A stosik prezentuje się następująco:


(Od góry) Pierwszą książką jest Hobbit, czyli tam i z powrotem Tolkiena, którego kupiłam za śmieszną cenę na stoisku z używanymi książkami na Targach katowickich. Zamierzam go sobie odświeżyć przed pójściem do kina na ostatnią część, zresztą prawie nic za nią nie zapłaciłam, a wydanie jest bardzo ładne. Kolejną jest Czysty obłęd Marka Lamprella, również z Targów, za którą mam nadzieję zabrać się niebawem. Dalej mamy tomik wierszy Baczyńskiego, kosztujący marne grosze, a jakie piękne kryje wnętrze - jestem z niego naprawdę dumna! Poniżej widać Syna Jo Nesbo - i tu skusiła mnie niska cena i pozytywne recenzje. Dom kryty gontem Niny Stanisławskiej otrzymałam na spotkaniu blogerów, z czego bardzo, bardzo się cieszę! W śnieżną noc trzech różnych autorów (w tym mojego ukochanego Greena) kupiłam w Biedronce po promocji <3 Ostatnie dwie również są nabytkami z Targów, tym razem od Wydawnictwa Dreams i jest to Baśniarz oraz Tam, gdzie śpiewają drzewa.

Coś czytaliście z tego stosiku? Polecacie? A może wręcz przeciwnie: odradzacie?

Śnieżnego grudnia, kochani! <3

sobota, 29 listopada 2014

035. Zbrodnia i kara


Lektury to coś, co zazwyczaj omijam szerokim łukiem. Niektóre z nich to naprawdę wartościowe pozycje, jednak gdy na lekcji rozkładamy je na czynniki pierwsze, a nasza nauczycielka języka polskiego próbuje odpowiedzieć na pytanie co autor miał na myśli?, mnie całkowicie odechciewa się szukać drugiego dna. Co więcej - kiedy mam narzucony czas, w którym mam przeczytać daną powieść np. daję sobie na nią tydzień, a okazuje się, że ma ona ok. 500 stron i czcionka jest wielkości 2 milimetrów... No cóż, domyślcie się reszty.


Zbrodnia i kara została napisana w XIX wieku przez rosyjskiego pisarza Fiodora Dostojewskiego. O autorze słyszałam już niejedno, a i tytuł kiedyś obił mi się o uszy, jednak zanim przeczytałam książkę, nie miałam zielonego pojęcia o czym jest, jakie problemy porusza oraz czy to mój klimat i tematyka. I wiecie co? To nie ma żadnego znaczenia. Dlaczego? Bo Zbrodnia i kara to powieść, której nie zaliczycie do żadnej kategorii i to jest w niej najpiękniejsze.

Co najbardziej mi się w niej spodobało? Portret psychologiczny głównego bohatera. Raskolnikow jako postać pierwszoplanowa wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Jego działania, motywy i przemyślenia zadziwiały mnie na każdym kroku, a mimo tego, że uważano go za szaleńca, w niektórych kwestiach byłabym skłonna przyznać mu rację. Na wyróżnienie zasługuje również cała przemiana, która w nim przebiega od początku do końca powieści. Paleta uczuć, jedne silniejsze od drugich, a to wszystko z realistycznymi opisami - patrzysz oczami bohatera, czujesz jego sercem, jesteś nim. Po prostu.

Nie mówię, że książka jest idealna, bo to byłoby kłamstwem. Były fragmenty, które bardzo mi się dłużyły i często miałam ochotę odłożyć Zbrodnię i karę na rzecz czegoś nieco bardziej... porywającego, ale cieszę się, że tego nie zrobiłam i wytrwałam do końca, bo naprawdę było warto. Niestety, jeśli spodziewacie się wartkiej, szybkiej akcji to możecie być niezadowoleni, ponieważ autor prawie cały tekst poświęcił bohaterowi i jego wątpliwościom. W pewnych momentach historii pojawiało się napięcie, ale dla wymagających czytelników ilość ta nie będzie z pewnością zadowalająca.

Powieść Dostojewskiego traktowałam przede wszystkim jako lekturę, dlatego nie byłam zbyt obiektywna w wystawianiu oceny. Niemniej jednak dopiero teraz zaczynam dostrzegać, jak wiele nauki płynie z tej historii i ile w nią autor włożył pracy, by powstała - spójna, logiczna i przede wszystkim oryginalna. Jestem pod wielkim wrażeniem i wiem, że po kilku/kilkunastu latach znowu sięgnę po tę książkę, żeby porównać myśli towarzyszące mi dzisiaj z tymi, które pojawią się po ponownym przeczytaniu. Zdecydowanie polecam :)

sobota, 22 listopada 2014

034. Pierwsza kawa o poranku







Tytuł: Pierwsza kawa o poranku
Tytuł w oryginale: Il primo caffe del mattino
Autor: Diego Galdino
Ilość stron: 320 stron
Wydawnictwo: Rebis








 Planowałam nie pisać tej recenzji, ponieważ zdecydowanie bardziej wolę zachęcać Was do czegoś niż zniechęcać, jednak patrząc na pozytywne opinie o Pierwszej kawie o poranku jestem zmuszona sprowadzić Was na ziemię i ostrzec, co takiego może się kryć za tą piękną okładką i zachęcającym opisem. Spodziewacie się "romantycznej historii pachnącej najlepszym włoskim espresso"? Hmm...

Mam wrażenie, że już czytałam tę książkę, naprawdę. Oczywiście na pierwszy rzut oka widać, że pierwsze skrzypce gra miłość, więc może to być historia jedna z wielu, przewijająca się przez półki księgarni częściej niż sami klienci, jednak mogłaby być to powieść jedyna w swoim rodzaju, odkrywająca nowe oblicze zakochanych bohaterów, stawiająca wiele intrygujących pytań oraz przepełniona tym niepowtarzalnym klimatem, charakterystycznym dla idealnego love story. I... nie, kompletnie tego nie czułam. Macie czasami wrażenie, że czytacie książkę, ale wszystkie zdarzenia przepływają sobie gdzieś obok, poza Waszą świadomością, a Wy jesteście całkowicie obojętni na to, co się dzieje, jak, dlaczego i kto kogo pocałował? Ja tak właśnie miałam czytając Pierwszą kawę o poranku. Połączenie kawy z fabułą było oryginalne i mogło wyjść z tego pomysłu coś, gdyby autor naprawdę się postarał. Niestety Diego Galdino - swoją drogą, świetny barista - postanowił pobawić się w snucie opowieści (opowiadania?), które jest mdłe, płytkie i choć gorący, pobudzający napój wpływa na całą historię bardzo pozytywnie, to jest to jedna z niewielu rzeczy, które udały się autorowi. Tak, to zdanie było aluzją, by pan Galdino zostawił pióro na biurku i wrócił za ladę, bo jestem przekonana, że kawa wychodzi mu zdecydowanie lepiej.

Może fabuła przypadłaby mi do gustu bardziej, gdyby pojawiające się w niej tajemnice były przedstawiane subtelniej, a ich rozwiązanie nie zostało podane na pierwszych kilkudziesięciu stronach. Większość wątków poprowadzona była niewprawnie, a próba połączenia głównych bohaterów - naiwna i bardzo powierzchowna. Postać kobieca - Geneviève - była mi obojętna, zresztą autor ledwie zarysował jej charakter i upodobania, bym mogła się do czegoś odnieść, jednak Massimo... Ech, dawno nie spotkałam tak irytującego bohatera. Pomiędzy nim a Francuzką nie było żadnej chemii, niczego co naprowadziłoby czytelnika na budzące się pomiędzy nimi uczucie. Pustka. Głęboka, pretensjonalna i wiejąca nudą pustka.

Zanim postanowiłam kupić Pierwszą kawę o poranku, naczytałam się wielu recenzji, w której najczęściej powtarzała się jedna rzecz - urzekający klimat powieści. Teraz jestem całkowicie zdezorientowana, bo chyba czytałam zupełnie inną książkę. Nie ma nic, kompletnie NIC, o urzekających widokach zarówno Włoch jak i Francji. Kawa trochę ratuje sytuację, bo wprowadza coś nowego do fabuły, a jej przygotowywanie było jedną z tych bardziej interesujących rzeczy, na które natknęłam się w powieści. Szkoda tylko, że było ich tak niewiele.

Listy! Tak, jestem przekonana, że ta forma jest bliższa panu Galdino. Czytając je można wreszcie poczuć emocje, współczuć bohaterom i w pewnym stopniu zacząć się z nimi utożsamiać, a to jest jednym z najważniejszych czynników, które wpływają na moją ocenę, stąd aż cztery gwiazdki. Aż albo tylko cztery.

Nie polecam. Każda strona bardzo mi się dłużyła, wiele fragmentów było tak sztucznych, że mogłyby stać się nowymi barbie, a bohaterowie to postacie z dwóch różnych światów, jeden przerysowany, drugi ledwie zaczęty... Radzę Wam nie zbliżać się do tej książki, a jeśli już koniecznie chcecie - czujcie się ostrzeżeni. Jestem bardzo ciekawa zdania osób, które mimo wszystko czytały tę książkę. Jeśli chcecie o tym popisać, zapraszam do komentowania, z miłą chęcią poznam Wasz punkt widzenia.

Moja ocena:
4/10

niedziela, 16 listopada 2014

033. Legenda. Wybraniec






Tytuł: Legenda. Wybraniec
Tytuł oryginału: Prodigy
Autor: Marie Lu
Ilość: 368
Wydawnictwo: Zielona Sowa







Zazwyczaj druga część trylogii jest najgorsza. Właściwie nie ma na to żadnego wzoru matematycznego czy dowodu, który potwierdziłby te przypuszczenia, jednak nie oszukujmy się - coś w tym jest. Pierwsza jest wprowadzeniem i, jeśli się nam spodoba, zaczynamy następną, oczekując rozwinięcia, po którym odczuwamy niedosyt lub rozczarowanie. Całość idealnie zamyka trzecia, ostatnia już książka danej trylogii, a my najmilej wspominamy początek, od którego oczywiście zaczęliśmy, oraz koniec, ponieważ najbardziej zapada w pamięć. Środek natomiast zbywamy prostym dobre, ale nie najlepsze. Czy i w tym przypadku tak było?

Nie potrafię opisać, co czułam czytając Wybrańca. To było coś niesamowitego, coś namacalnego, ale bardzo ulotnego, prostego, ale pełnego sprzeczności, coś... innego. I właśnie za to chcę podziękować autorce, bo z pewnością nie tego spodziewałam się po drugiej części. Wszystkiego, ale nie tego. Ta książka robiła ze mną co chciała: rozczulałam się, kiedy była wzruszająca scena; gdy zaczynały się pożegnania, miałam łzy w oczach; wewnętrzne przemyślenia głównego bohatera - proszę bardzo!, każdą emocję przeżywałam tysiąckroć bardziej... Takich przykładów były setki, ja przytoczyłam tylko kilka z nich, żebyście wiedzieli, czego możecie się spodziewać. A możecie spodziewać się wiele.

Właściwie nawet nie wiem, co mogłabym Wam opowiedzieć o tej książce bez brzydkiego spojlerowania i dodawania przy każdym zdaniu "omfg" z serduszkiem złożonym z trójki i zamkniętego nawiasu. Jeszcze nawet nie otrząsnęłam się po przeczytaniu ostatniej strony, ale postanowiłam od razu napisać dla Was recenzję, żeby te emocje, które się ze mnie wprost wylewają, dotknęły chociaż koniuszka palca u stopy, bo jak już poczujecie dobre wibracje i przeczytacie pierwszy akapit książki - przepadliście, a wraz z Wami wszystkie ważne sprawy, które mieliście robić w przerwach. To niemożliwe, bo od tej powieści nie da się oderwać.

Może i było kilka minusów. Może było trochę banalnie. Może czasem denerwowało mnie zachowanie pewnej osoby. Może tak naprawdę książka trafiła do mnie w najlepszym okresie i idealnie odnalazła się w moim sercu tylko za sprawą przypadku. Może. Nie będę jednak roztrząsać tej kwestii, ponieważ stało się, a ja wiem, że trzecią część zacznę od razu po przeczytaniu lektury do szkoły, bo zakończenie Wybrańca było... druzgocące. Bohaterowie wzięli moje serce i pokroili je w najbardziej drastyczny sposób jaki kiedykolwiek istniał. Nawet nie tyle postacie co autorka, która zaserwowała nam taki rozwój wydarzeń, że miałam ochotę udusić ją (30-40 stron przed końcem), a potem zmienić zdanie i jednak utopić w brodziku (ostatnia strona).

Nie muszę Was zachęcać do przeczytania tej trylogii, bo jeśli myślicie, że pierwsza część była dobra, to drugą pokochacie (i zarazem znienawidzicie) bez żadnego problemu. Nie jest to książka wymagająca, skłaniająca do myślenia, snująca refleksje, ale z pewnością się przy niej nie zanudzicie dzięki bardzo dobrze ujętej fabule i cudownym zwrotom akcji, które... o nie, jeśli chcecie wiedzieć, co to były za zwroty, koniecznie musicie przeczytać :)
 Trylogia obowiązkowa dla fanów antyutopii!

Moja ocena:
8+/10

Rebeliant | Wybraniec | Patriota

czwartek, 13 listopada 2014

032. Wybacz mi, Leonardzie







Tytuł: Wybacz mi, Leonardzie
Tytuł oryginału: Forgive Me, Leonard Peacock
Autor: Matthew Quick
Ilość: 408 stron
Wydawnictwo: Otwarte








Są takie książki, po które sięgasz z niewiedzą - całkowitą nieświadomością tego, co możesz spotkać na kartach powieści. Egzystujesz jak każdy normalny człowiek, przewracasz pierwsze strony, wczytujesz się w kolejne linijki i nagle... BUM!, a Ty dalej śledzisz tekst wzrokiem z tą różnicą, że Twoje usta układają się w idealne O. I tak już zostaje do ostatniego zdania ostatniego akapitu ostatniej strony.

Temat samobójstwa wśród młodzieży jest chyba większości z Was znany. Niektórzy podcinają sobie żyły, inni połykają całe opakowanie tabletek, są również tacy, którzy rzucą się z mostu lub skał do morza czy rzeki, natomiast Leonard jest specyficzny, ponieważ... chce ze sobą skończyć za pomocą niemieckiego pistoletu Walther P38. Przed śmiercią obdarowuje prezentami ludzi, którzy coś dla niego znaczyli i choć wysyła oczywiste znaki, wręcz woła o pomoc, nikt tego nie zauważa. Poza kilkoma wyjątkami.

Naprawdę nie sądziłam, że Wybacz mi, Leonardzie może mną wstrząsnąć bardziej niż Niezbędnik Obserwatorów gwiazd. Byłam nastawiona na dobrą powieść - Quick nie potrafi napisać złej książki - ale całość przeszła moje najśmielsze wyobrażenia. Autor umiejętnie przeplatał humor, wydarzenia i egzystencjalne pytania, które przynajmniej 5/6 razy kazały mi zatrzymać się, oderwać wzrok od tekstu i zastanowić się, czy przypadkiem główny bohater nie ma racji, a wszelkie pozory, które budujemy wokół siebie są niczym innym, jak nietrwałym, kruchym murem łatwym do przejrzenia i obalenia. Ta książka zmusiła mnie do otworzenia oczu na temat siebie samej i mojego postępowania.

Styl autora nie zaskakuje górnolotnością wyrażeń i poetyckim zobrazowaniem świata przedstawionego, natomiast ma w sobie coś więcej niż tylko tak zwany młodzieżowy język, ponieważ sięgając głębiej, możemy dopatrzyć się wielu odniesień, które są już skierowane do starszego czytelnika. Uwielbiam dosłownie każdą książkę Matthew Quicka i jestem pewna, że i Wam Wybacz mi, Leonardzie się spodoba. Byłabym skłonna oddać wszystkie 10 gwiazdek na tę powieść, bo jest niesamowicie dobra, niestety rozczarowało mnie zakończenie. Oczekiwałam czegoś... innego. Mimo to polecam bardzo, bardzo, bardzo gorąco!

Moja ocena:
9/10

A na poprawę humorku łapcie prześwietną piosenkę Bastille :)
Miłego wieczoru!


wtorek, 11 listopada 2014

031. List





Tytuł: List
Tytuł oryginału: The letter
Autor: Richard Paul Evans
Ilość: 320 stron
Wydawnictwo: Znak literanova


Największej mądrości życiowej nie uczą nas zakurzone tomy dzieł filozoficznych, ale ludzkie czyny, każdy oddech i gest współczucia.






Mam nadzieję, że każdy z Was zna lub chociaż kojarzy Evansa, a jeśli nie, to niech się wstydzi. Jego książki zawsze robiły na mnie wrażenie, nic więc dziwnego, że gdy usłyszałam o premierze jego nowej powieści, wprost nie mogłam się doczekać by ją przeczytać. Co więcej, wydarzenia w niej opisywane są poniekąd kontynuacją z Zegarka z różowego złota, który uwielbiam, dlatego nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby nie kupić Listu. 

Co z tego, że wszystkie książki Evansa są do siebie uderzająco podobne? Co z tego, że każda zawiera w sobie właściwie to samo przesłanie? Co z tego, że prawie wszystkie kończą się tym samym happy endem? To naprawdę nie jest ważne dla nas - fanów autora - bo w każdej przeczytanej historii zakochujemy się na nowo w języku, lekkości i klimacie, który niczym niewidzialny pył jest rozsiany na kartach powieści i przenosi nas do właściwej akcji. Jest jak pyszna gorąca czekolada w zimowy wieczór, którą piliśmy już tysiące razy, a mimo to wciąż do niej powracamy.

Emocje, emocje, emocje... Każda strona jest przepełniona rozterkami i myślami bohaterów, które odpowiednio przedstawione, pozwalają czytelnikowi na odczuwanie ich z taką samą intensywnością co główne postaci. Ponadto autor umiejętnie lawiruje między jedną ważną sentencją a drugą, nie próbując być mądrzejszym od czytelnika, a jedynie zaznaczając, na co powinniśmy zwrócić uwagę przy czytaniu. Zdecydowanie najbardziej podobają mi się nieco banalne, ale prawdziwe cytaty na początku każdego rozdziału, będące już znakiem charakterystycznym Evansa, zmuszające nas do refleksji i przemyśleń nawet po skończeniu książki i poruszające w nas te wrażliwe aspekty, z których sami moglibyśmy nie zdawać sobie sprawy.

Oczywiście myślą przewodnią powieści jest miłość, która pokona wszelkie przeciwności losu, stanie w obronie nieszczęśliwego, nie przeminie i będzie symbolem nowego, lepszego początku. Musimy jednak pamiętać o pewnej ważnej rzeczy, do której nawiązuje autor, przenosząc nas w lata trzydzieste ubiegłego wieku, a mianowicie do prześladowań ciemnoskórych. Wątek nie jest może specjalnie rozbudowany, ale niektóre opisywane sytuacje dają do myślenia, a jedna wyjątkowo mną wstrząsnęła. To, co działo się w tamtym czasie w Ameryce, jest niesamowicie smutne, ale też pokazuje, jak podejście ludzi potrafi się zmienić na przestrzeni lat.

List może się wydawać kolejną książką mówiącą o ponadczasowej miłości, pełnej wzajemnych wyrzeczeń i poświęcenia, ale jest to również powieść dająca nadzieję i pogłębiająca naszą wiarę - powieść, która pomimo lekkości przy jej czytaniu porusza trudne tematy, a także wyzwala w nas mnóstwo emocji i pozostaje w pamięci, zwłaszcza poprzez zakończenie. Polecam z całego serca!

Moja ocena:
8/10


A na cudowny, słoneczny początek popołudnia soundtrack z Gwiazd naszych wina! <3


sobota, 8 listopada 2014

030. Ręka mistrza





 Tytuł: Ręka mistrza
Tytuł oryginału: Duma Key
Autor: Stephen King
Ilość: 764 strony
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka


Ludzie nigdy nie potrafią uwierzyć w najprostsze uczucia, kiedy ukazuje je sztuka, chociaż widzą je dookoła siebie, każdego dnia, na każdym kroku.





Stephen King to niezaprzeczalnie jeden z lepszych pisarzy XX-XXI wieku. Każda jego książka zapewnia niezapomniane chwile podczas czytania, często powodując u nas niepokój czy pojawiające się na plecach dreszcze - jednak strach nie jest jedynym ważnym czynnikiem najczęściej wiązanym z autorem, bo jest coś jeszcze; coś, przed czym nie da się przejść obojętnie, czyli nakreślona fabuła i napięcie, utrzymujące się do ostatniej strony.

Ręka mistrza opowiada o Edgarze Freemantle, który po wypadku stracił nie tylko rękę, ale i również nadzieję na lepszą przyszłość. Opuszczony przez żonę, za radą psychologa postanawia przeprowadzić się na wyspę Duma Key i robić to, co kocha - rysować. Tam poznaje Elizabeth Eastlake, której rodzina kryje niejedną tajemnicę. A to dopiero początek...

Nie jestem fanką horrorów, dlatego do tej książki podeszłam z lekkim dystansem i muszę przyznać, że to była dobra decyzja, bo zamiast rozczarowania spotkało mnie miłe zaskoczenie. Ciekawy pomysł na fabułę i samo wykonanie zasługuje na piątkę, bo zarówno sama rzeczywistość, jak i bohaterowie są wykreowani bardzo oryginalnie. Świat przedstawiony zasługuje na pochwałę - podczas czytania wyspa wypada realistycznie, żywo w oczach czytelnika, a my możemy utożsamić się z postaciami i przeżywać wraz z nimi wszystkie emocje opisywane piórem Kinga.

Narracja w pierwszej osobie była idealnym zabiegiem zastosowanym przez autora, szczególnie przy opisach dotyczących malowania - nawet ja, beztalencie artystyczne, czytając o sztalugach, farbach i obrazach, sama miałam ochotę chwycić za pędzel i uchwycić przemijającą chwilę na papierze. Najbardziej żałuję tego, że nie mogłam zobaczyć dzieł stworzonych przez Edgara, ponieważ przy takich cudach wyobraźnia po prostu zawodzi.

Nie zabrakło niestety minusów. Czasami bywało tak, że fabuła zwalniała, a mnie nużyło przewracanie kartek, gdy działo się na nich praktycznie to samo. Co więcej, zakończenie troszeczkę mnie rozczarowało. Sądziłam, że będzie to coś spektakularnego, coś o czym będę myślała przez kolejny tydzień, jednak... nie wydarzyło się nic szczególnego, oczywiście poza rozwiązaniem tajemnicy rodziny Easlake'ów.

Ręka mistrza jest dobrą książką. Trzyma w napięciu, gwarantuje mile spędzony czas przy jej czytaniu i pozostawia lekki niepokój po ostatniej stronie, jednak zawiodłam się na zakończeniu, a dla mnie ważne jest zarówno jak autor zaczyna książkę, i jak ją kończy, stąd moja ocena. Zdecydowanie polecam ją osobom, które lubią horrory, ale nie tylko, bo poza typowymi zabiegami nakreślającymi fabułę w mrocznym, tajemniczym klimacie, mamy tu również zaskakującą przemianę głównego bohatera, dzięki czemu możemy traktować utwór również jako powieść psychologiczną. Przeczytajcie, bo sądzę, że warto! :)

Moja ocena:
7/10

niedziela, 2 listopada 2014

#1 Trochę o spełnianiu marzeń

Od zawsze wiedziałam, że moją pasją będzie czytanie. W łóżku, w autobusie, przy biurku, w ulubionym fotelu, przy kominku, u przyjaciółki, na telefonie... Czytam wszędzie i kiedy tylko nadarzy się okazja. Nie ma takiej sytuacji, żeby ktoś nie znalazł mnie bez książki lub telefonu z e-bookami, ponieważ nie rozstaję się z literaturą, która jest moja dzienną dawką powietrza potrzebnego do życia i prawidłowego funkcjonowania wśród ignorantów i ludzi pseudo inteligentnych. Ale wiecie co? Poza powieściami, których każda jest jednym moim małym marzeniem, mam inne, niektóre naprawdę duże, niektóre tylko troszkę większe od małego palca u nogi, ale wszystkie to moje własne, do których spełnienia dążę w taki czy inny sposób. I z których jestem dumna, nawet jeśli nigdy się nie urzeczywistnią. Przepisu na dojście do celu nie ma, jednak to nic, ponieważ...


i wierzcie mi, nic, ale to nic na świecie nie ogranicza Was w spełnianiu marzeń. Zarówno tych wielkich, jak i tych malutkich. Kiedyś przeczytałam na blogu Julki, że ona nie robi postanowień noworocznych, ponieważ jeśli chce coś w sobie zmienić, po prostu to zmienia, dąży do tego, ale nie dlatego, że tak pisze na jakieś kartce, ale dlatego że nic ją nie powstrzymuje od tego, by zmienić to właśnie teraz, w tym momencie, nie czekając na Nowy Rok czy inne święto. I powiem Wam, że jej słowa wzięłam sobie głęboko do serca. Jaki świat byłby prostszy i piękniejszy, gdybyśmy zmieniali w sobie coś nie czekając na okazję i nie odpuszczali pod byle pretekstem. Przez całe swoje, jeszcze krótkie, życie nasłuchałam się wielu pesymistów a bo ja nie dam rady, nie umiem, nie chce mi się, nie mam pieniędzy, a przecież tak niewiele potrzeba! Przykład: od czasu przeczytanego postu Julki zaczęłam pracować nad sobą i swoim językiem angielskim. Po 10 miesiącach nauki słówek, gramatyki, czytania artykułów po angielsku, oglądania filmów po angielsku i ćwiczenia speakingu czuję, że nastąpiła znaczna poprawa i nawet nie wiecie, jak wielką mi to sprawia radość!


Ten obrazek skradł moje serce i stał się zarówno moim nowym mottem, jak i nową tapetą na laptopie, żebym codziennie mogła na niego patrzeć i przypominać sobie, o co walczę i do czego dążę. Oprócz biegłego posługiwania się językiem angielskim mam jeszcze wiele, wiele innych marzeń. Polecieć do Australii, zwiedzić Machu Picchu, spotkać się z osobami poznanymi przez internet, zwiedzić Barcelonę, mieć drugiego psa, być szczęśliwa czy choćby takie absurdalne jak przez cały dzień chodzić w skarpetkach po pokoju i pod spodem mieć je idealnie czyste :) Nieważne, że nie mam póki co pieniędzy na wyjazd do Peru czy wystarczająco silnej woli, by mieć perfekcyjnie czystą podłogę w domu - kiedyś będę ją miała, zobaczycie! Kiedyś mi się uda i wierzę w to całym sercem. Pora, byście i Wy w to uwierzyli.

"[...] chciałabym aby marzenia były pogodne jak ty
kiedy się do mnie uśmiechasz, kiedy się śmiejesz przez łzy.
Z marzeń każdego człowieka ładny można wznieść dom.
Chciałabym żeby marzenia były piękniejsze niż są."

~ Anna Jantar "Marzenia o marzeniach"

Życzę Wam miłego listopada - pełnego książek, dobrej herbaty i przede wszystkim marzeń! <3

sobota, 1 listopada 2014

Październik: podsumowanie i stosik



Może październik nie jest miesiącem, w którym mamy mnóstwo czasu, odpoczynku i chęci, ale za to jest, przynajmniej w Polsce, jednym z najpiękniejszych, dlatego też pomimo nawału obowiązków, choroby w pierwszym tygodniu miesiąca i wiążącymi się z nią zaległościami, podołałam i oto przybyłam, żeby podsumować całe 31 pięknych, jesiennych dni, pełnych czerwonych liści i kasztanów. Zapraszam :)

W tym miesiącu udało mi się przeczytać następujące książki:
- Uczta dla wron (tom II): Sieć spisków - George R. R. Martin
- Droga do domu - Bobby Pyron (recenzja)
- Lawendowy pokój - Nina George (recenzja)
- Legenda. Rebeliant - Marie Lu (recenzja)
- Miasto kości - Cassandra Clare (recenzja)
- Prawiek i inne czasy - Olga Tokarczuk
- Tajemnica Noelle - Diane Chamberlain
- Krew Olimpu - Rick Riordan

Jeśli brać po uwagę jedynie aspekty czytelnicze, to muszę przyznać, że to jeden z udanych miesięcy, bo 8 książek jest dla mnie wyjątkowo ładnym, zgrabnym wynikiem (widzę nawet, że właściwie zostaję w tym przedziale 7-8 książek miesięcznie, z czego bardzo się cieszę). Jak na taki pracowity październik jestem zaskoczona ilością stron, które pochłonęłam: jest ich 3336! To daje trochę ponad 100 stron dziennie i to jedna z przyjemniejszych części dnia, kiedy się o tym dowiaduję, bo myśl, że nie poświęciłam powieści na rzecz szkoły jest pocieszająca. Dziękuję również trzem osobom, które dołączyły do obserwowania bloga - każdy, kto pojawia się tutaj i zostawia ślad, robi mi dzień, a także zachęca do pracowania nad blogiem i recenzjami.
Pojawił się również nowy szablon w jasnych, już zimowych barwach, za który bardzo serdecznie dziękuję Dorze :")

A teraz czas na stosik. Niestety nie mam zdjęcia wszystkich książek, tylko te z Targów, bo mój telefon wczoraj wieczorem zdechł i nie zdążyłam przerzucić sobie na laptopa wszystkich plików, dlatego będziecie musieli sobie wyobrazić, jak się prezentuje całość :)


to książki zakupione na Targach w Krakowie + zakładki <3

a oto moje ukochane materiałowe torby, które dostałam na dwóch stoiskach również w Krakowie!

A w tym miesiącu na moje półeczki zawędrowały takie skarby jak Miasteczko Cold Spring Harbor oraz Wielkanocna parada, obie Richarda Yates, które kupiłam na stoisku wydawnictwa Sonia Draga po 10 zł. Mamy tutaj również Motyla Lisy Genova, Drogie maleństwo Julie Cohen i Dziesięć płytkich oddechów K. A. Tucker, wszystkie kupione przy stoisku Filii, która miała świetną ofertę w Krakowie dla blogerów, dzięki czemu zostałyśmy namówione z Julką na kupno. Kolejne trzy to nowe powieści Matthew Quicka, a jest to Prawie jak gwiazda rocka oraz Wybacz mi, Leonardzie x2, bo drugi egzemplarz jest dla przyjaciela na Święta. Dodatkowo kupiłam sobie najnowszą powieść Richarda Paula Evansa - List, za którego mam nadzieję się zabrać w najbliższym czasie. Na zdjęciu, trochę w tyle, prezentuje się biografia Haliny Poświatowskiej, którą wygrałam w konkursie i z której bardzo, bardzo się cieszę, bo uwielbiam tę poetkę! Na zakończenie, żeby poprawić sobie humor po męczącym ostatnim tygodniu, sprezentowałam sobie z antykwariatu Wołanie kukułki Roberta Galbraitha za jedyne 17 zł w idealnym stanie! <3

To był naprawdę piękny, pełen pozytywnych emocji miesiąc. Spotkanie z Julką, Karoliną, Lidią, Emą, fantastyczne Targi w Krakowie, niezapomniany wieczorny wyjazd do teatru (również do Krakowa), wiadra herbaty i czytanie przy kominku - tak, październik mogę z pewnością zaliczyć do udanych miesięcy i liczyć, że każdy następny taki będzie. Nadchodzi listopad, czyli na dworze zaczną pojawiać się minusowe temperatury, my musimy wyjąć czapkę i szalik w komplecie z rękawiczkami, a także zastanowić się nad pewnymi sprawami, ponieważ jest to również miesiąc zadumy i różnorakich przemyśleń na temat siebie, bliskich osób czy naszego kraju. Mam nadzieję, że wszyscy spędzicie go w miłej atmosferze, w cieple i pełni pozytywnej energii.

Miłego weekendu, kochani :)