wtorek, 30 września 2014

025. Krucha jak lód





 Tytuł: Krucha jak lód
Tytuł oryginału: Handle with care
Autor: Jodi Picoult
Ilość: 616 stron
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka


Czy kiedy mam go na wyciągnięcie ręki, mogę tęsknić za nim jeszcze bardziej, niż kiedy go nie było?






 Żaba musi zamknąć oczy, żeby przełknąć. Karaluchy lubią klej ze znaczków pocztowych. Co roku czterdzieści tysięcy ludzi robi sobie krzywdę, korzystając z toalety. Te i wiele więcej innych niecodziennych faktów zna Willow O'Keefe, sześcioletnia dziewczynka, szczęście i oczko w głowie Charlotte i Seana. To jednak nie bystry umysł czyni ją niezwykłą, a wrodzona łamliwość kości, inaczej osteogenesis imperfecta, choroba o podłożu genetycznym. Willow w swoim kilkuletnim życiu miała więcej złamań niż jest stanów w USA, a wciąż zdarzają jej się nowe - przez poślizg, przewrócenie się na bok podczas snu czy zwykłe kichnięcie. Opieka nad nią jest trudna nie tylko finansowo, ale też psychicznie, bo jak wytłumaczyć dziecku, widząc smutek na jego twarzy, że nie może jeździć na łyżwach, rowerze, biegać czy skakać jak jego rówieśnicy, bo grozi to kolejnym przymusowym pobytem w szpitalu? Mimo to, rodzice kochają ją ponad życie i zrobiliby dla niej wszystko, jednak w pewnym momencie stają przed pytaniem, którego odpowiedź może pociągnąć za sobą duże konsekwencje. Czy będą chcieli zaryzykować dla Willow?

To moje pierwsze spotkanie z panią Picoult, ale z pewnością będę je długo pamiętać. Krucha jak lód to książka, która zmieniła moje spojrzenie na świat i poruszyła serce. Z początku podchodziłam do niej obojętnie - ot, zwykła obyczajówka, choroba jako główny wątek i problemy rodzinne tłem całej historii - właściwie nic specjalnego, podobnych powieści jest setki, jeśli nie tysiące, ale... coś w niej było, co urzekło mnie do tego stopnia, że nie potrafiłam się od niej oderwać. Coś innego, coś niezwykłego. I dopiero potem czytając recenzje innych książek pani Picoult zrozumiałam, że sedno tkwi nie tyle że w historii, co w samej autorce.


Krucha jak lód przede wszystkim spodobała mi się ze względu na problemy, jakie porusza. Autorka nie bała się sięgać po takie kontrowersyjne tematy jak aborcja czy bulimia, przeciwnie: rzuciła na nie zupełnie inne światło, co spowodowało, że powieść stała się realna, rzeczywista w moich oczach. Nie brakuje tu również przesłania o uniwersalnych wartościach, jakimi są przyjaźń, miłość rodzicielska i partnerska. 



Samych bohaterów naprawdę polubiłam. Utożsamiałam się z Seanem i Charlotte, pokochałam małą Willow i współczułam Piper, natomiast naprawdę nie potrafiłam zrozumieć zachowania starszej siostry Willow, Amelii - może z tego względu, że nigdy nie doświadczyłam odtrącenia od rodzica? Dziewczyna znalazła się w trudnym położeniu, pomiędzy rodzicami, którzy na pierwszym miejscu zawsze stawiali młodszą, chorą córeczkę, a braku akceptacji wśród rówieśników i przyjaciółki, która w ciągu jednego dnia stała się jej wrogiem - sama pewnie już dawno poddałabym się i wpadła w depresję. Podziwiałam jej odwagę i upór, cierpliwość do Willow i zagubionych rodziców, ale niestety nie mogłam zrozumieć jej pokrętnego sposobu myślenia.



Jak już wspominałam, to pierwsza książka Jodi Picoult, więc nie mam możliwości porównania jej do innych tej autorki, ale jestem pozytywnie zaskoczona językiem, jakim pisana jest powieść. Całość jest podzielona na rozdziały z punktu widzenia poszczególnych bohaterów, co jest świetnym zabiegiem, bo możemy się dowiedzieć, co dana osoba myślała i czuła w takim a takim momencie. Mam jedynie zastrzeżenia do otwartego zakończenia, ponieważ nie poznałam odpowiedzi na wiele pytań, które nurtowały mnie od samego początku, natomiast plusem książki były ostatnie strony, kończące się tak... nieprzewidywalnie, że minęło dobrych kilka chwil, zanim udało mi się otrząsnąć.



Jeśli szukacie powieści na jeden, dwa jesienne wieczory w ramach odstresowania się po szkole czy pracy - to Krucha jak lód jest zdecydowanie nie dla Was. Do niej powinno się podejść z cierpliwością - jak rodzice do obrażonego dziecka, potraktować łagodnie niczym matka karcąca córkę i przygotować się na niespodzianki - zupełnie jak przed wywiadówką syna :) Mogę z czystym sumieniem polecić Wam tę książkę, czas na nią z pewnością nie będzie czasem straconym.


Moja ocena:
7/10

niedziela, 28 września 2014

Wrzesień pierwszych razów

W pierwszej połowie września nie pojawiło się dużo recenzji, z czego nie jestem zadowolona, ale ten miesiąc był pełen nowych wrażeń, zawierania kolejnych znajomości i odkrywania w sobie pokładów emocji, o których sama bym się nie posądziła. No i książki! Nie zabrakło zarówno powieści tzw. odpoczynkowych, lektury do szkoły jak i starych, dobrych podręczników do nauki, ale wracając do: tytuł posta to "Wrzesień pierwszych razów", czyli moje luźne przemyślenia, nie tylko dotyczące książek, zapraszam :)


Po raz pierwszy:

1. ...przeczytałam, całkowicie z własnej woli, całą (calutką <3) książkę po angielsku.
Był to Harry Potter i Kamień Filozoficzny, czyli też nie taki znowu wielki wyczyn, bo tę część znam prawie na pamięć, natomiast dla mnie był to pierwszy ambitny challenge, któremu sprostałam i z którego, nie ukrywam, jestem bardzo dumna :)

2. ...rozpoczęłam trzy książki naraz.
O tak, Drodzy Państwo, wzrok Was nie myli! Przy nawykach czytelnika (albo gdzieś tam) wspominałam, że nigdy, ale to nigdy nie zaczynam dwóch książek jednocześnie z jednego, prostego powodu: nie potrafię się skupić na ich treści. Nie mam podzielnej uwagi, zresztą bardzo nie lubię uczucia, kiedy zostawiam niedokończoną rzecz, zaczynając inną... To naprawdę niekomfortowe, szczególnie dla ludzi z takim usposobieniem jak ja, ale zdarzyła się sytuacja, w której zaczęłam czytać Harry'ego (nie dokończywszy Emmy), a w autobusie w formie ebooka z czystej ciekawości kontynuowałam czytanie Uczty dla Wron, więc trochę wątków się u mnie nawarstwiło. Raczej nie będę tego praktykować w przyszłości, ale pierwszy raz mam zaliczony :)

3. ...zaczęłam rozumieć fizykę.
Tutaj proszę się nie śmiać, ponieważ do pierwszego tygodnia września byłam przekonana, że lekcje tego ścisłego przedmiotu będę znosić gorzej niż w gimnazjum z racji tego, że liceum, nowy materiał, nowi nauczyciele... A tu taka niespodzianka! Całkiem przypadkowo wylądowałam w klasie humanistycznej (właściwie klasa pół humanów, pół językowców - w tym ja) i nauczyciele od przedmiotów ścisłych są dla nas bardziej pobłażliwi i tłumaczą dokładniej dany wzór czy pojęcie - chwała niebiosom!, bo po lekcji czuję, że w mojej głowie coś jednak zostaje, z czego naprawdę bardzo, bardzo się cieszę!

4. ...zrozumiałam, że jestem całkowicie uzależniona od słów (ludzi?/rozmów?).
Myślę, że dla wielu z Was nie jest to zaskoczeniem - przecież zdecydowana większość tutaj obecnych są molami książkowymi (i ludźmi, a jak dobrze wiemy, człowiek to istota z natury "stadna") i zdają sobie sprawę, że bez książek nie potrafią żyć, jednak mój przypadek jest chyba trochę inny. Tak naprawdę to słowa są moim uzależnieniem - wypowiadane, usłyszane, przeczytane, napisane, wyszeptane, wykrzyczane... Ten punkt przyszedł mi do głowy, kiedy przez cały weekend byłam sama w domu, bo rodzice i brat wyjechali do dziadków. Nie było do kogo zagadać, z kim się posprzeczać i nawet śpiewanie na całe gardło nie pomagało. Wtedy akurat uciekłam w świat książek, blogów i magazynów, ale naprawdę nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Jestem wielkim samotnikiem, ale niedobór słów wpływa na mnie negatywnie.

5. ...miałam wszystko gdzieś.
Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się coś takiego. Wstałam rano, zobaczyłam swoje odbicie w lustrze, potargane włosy, rozbiegany wzrok i... było mi wszystko jedno. Spakowałam się na szybko, w szkole za to okazało się, że zapomniałam zeszytu z matematyki i... było mi wszystko jedno. Miałam drugi najwyższy wynik z testu kompetycyjnego i... było mi wszystko jedno. Dostałam dostateczny z historii i... było mi wszystko jedno. To było jak chodzenie i patrzenie przez szklaną szybę - nawet głosy znajomych były jakieś takie przytłumione. Nie przeszkadzało mi nic, miałam wszystko gdzieś i nawet kłótnia z mamą nie wyrwała mnie z tego letargu. Wychodząc na dodatkowy angielski natknęłam się na deszcz. Oczywiście nie zwróciłam na niego uwagi, całkowicie obojętna na wszystko co się dzieje wokół mnie, a tu nagle...

6. ...uśmiechnęło się do mnie niebo.
 Ktoś mi kiedyś powiedział, że to normalne. Wy pewnie sobie wyobrażacie, że to coś w stylu Mufasy z Króla Lwa i chyba coś w tym jest. Najpierw czułam krople na czole, aż tu wiązka światła padła prosto na mnie i oświetlała mi drogę do tramwaju. To nie było uczucie szczęścia, raczej... oczyszczenia. I właśnie takiego oczyszczenia potrzebowałam w tamtej chwili.

7. ...poczułam się naprawdę szczęśliwa.
To nie jest byle jaki pierwszy raz. Często czuję się całkiem nieźle, czasem zdarzają się chwile smutku, coraz rzadziej rozpaczy, więcej się uśmiecham, ale to wciąż nie to. W pewien ciepły, wrześniowy piątek wracałam ze szkoły z potwornym bólem głowy i nagle poczułam coś. Nie wiem, co to było, ale sekundę później cały świat nabrał kolorów. Ból zmniejszył się do lekkiego pulsowania, plecak stał się jakiś taki lżejszy, telefon zawiadomił mnie o SMS-ie od kochanej osóbki a i świadomość odrobienia lekcji ustąpiła miejsca serialowym i książkowym planom weekendowym. Nawet brat wydawał się mniej irytujący, seriously. Życzę każdemu takiego uczucia wolności, radości, szczęścia, bo jest... po prostu cudowne.Wszechogarniające. Piękne.

Na koniec weekendu pozostawiam Was z cudowną piosenką runaway.
Miłego popołudnia/wieczoru :)



piątek, 26 września 2014

024. Gra Anioła







Tytuł: Gra anioła
Tytuł w oryginale: El Juego del Angel
Autor: Carlos Ruiz Zafon
Ilość: 608 stron
Wydawnictwo: MUZA

Poezję pisze się łzami, powieść krwią, a historię rozczarowaniem.





Są tacy autorzy, których książki mają w sobie historię zmieniającą losy czytającego i sądzę, że każdy recenzent zna takiego pisarza. Wtedy nie zauważamy minusów w jego powieściach, przymykamy oko na niezgodności w fabule lub po prostu zaczytujemy się w opowieści do tego stopnia, że nawet pożar czy SMS od ukochanej osoby nie jest w stanie odciągnąć nas od coraz szybciej przewracanych stron. Dla mnie takim autorem jest Carlos Ruiz Zafon. Zdarzały się wyjątki w jego twórczości, których nie potrafiłam zrozumieć (m. in. Pałac północy), ale z kolei Cień Wiatru był najlepszą książką, jaką przeczytałam od... bardzo, bardzo dawna. Nie dziwne więc, że sięgnęłam po kolejną część z cyklu Cmentarz zaginionych książek i mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że się nie zawiodłam. Dlaczego?

Głównym bohaterem jest David Martin - młody chłopak z potencjałem i pomimo trudnej przeszłości, pełen nadziei na lepszą przyszłość. Od zawsze interesował się książkami, dużo czytał, a jego marzeniem było stać się pisarzem z prawdziwego zdarzenia. Pewnego razu dostaje propozycję od tajemniczego wydawcy, która zmieni jego życie i pozwoli odkryć jeden z niezliczonych sekretów Barcelony, jednak czy cena, jaką będzie musiał zapłacić, nie będzie za wysoka?

Dość długo przymierzałam się do recenzji Gry anioła, ponieważ ta powieść należy do rodzaju, po którym ma się wielkiego kaca książkowego i jedynym marzeniem czytelnika jest cofnięcie się w czasie i przeczytanie jej jeszcze raz po raz pierwszy. Zaskoczyło mnie w niej wszystko. Począwszy od bohaterów, którzy wykreowani byli wręcz perfekcyjnie - w szczególności upodobałam sobie Izabellę, jej upór, trudny charakterek, ale przede wszystkim wytrwałe dążenie do zamierzonego celu i tu wielkie brawa dla autora, bo teraz po prostu nie wyobrażam sobie tej książki bez niej. Z kolei Christina bardzo mnie drażniła i chociaż pod koniec nieco złagodniałam i zaczęłam jej współczuć, wiedziałam, że nigdy nie zrozumiem jej postępowania. Główny bohater też nie był idealny, ale jego słabości tylko podkreślały realizm książki.

Powieści Carlosa Ruiza Zafona słyną z plastycznych, bardzo realistycznych opisów i na tym polu również się nie zwiodłam. Nie zabrakło zobrazowania tła, czyli tajemniczej, mrocznej Barcelony z lat. 20 i przedstawienia architektury w przystępny i ciekawy sposób, by czytelnik umiał sobie wyobrazić każdą budowlę, nie zasypiając przy lekturze. Natomiast pod koniec pojawiło się kilka nieco bardziej drastycznych scen, które nie przypadły mi szczególnie do gustu, ale to czysto subiektywna opinia (przyczyną jest pewnie moja hemofobia).

Pokochałam całą opowieść. Zaczynając od młodego chłopaka z marzeniami, przez starszego z miłosnymi rozterkami, by przejść do meritum książki, gdy bohater staje się dojrzały, a wszystkie tajemnice, które odkrył wracają do niego ze zdwojoną siłą. Pokochałam język, delektując się lekturą dosłownie wszędzie: w autobusie, na przerwach w szkole, przez 45 minut okienka w bibliotece szkolnej, na ulubionym fotelu, w łóżku, u kuzynki... Styl, warsztat pisarski Zafona zdumiewa mnie na każdym kroku, jego zabawa słowem jest niesamowita, a książki kolejnym cudem tego świata.

 Cała opowieść krąży wokół upadłego anioła i jeśli spodziewacie się czegoś podobnego do Cienia Wiatru, to możecie być trochę zaskoczeni. Nie jest to typowa historia o miłości, bo autor przeplata wątki romansu, ale bardziej skupia się na thrillerze i sensacji - połączenia daje nam idealną mieszankę knowań i intryg, które zabiorą nas w świat starej, nieokiełznanej Barcelony i pozwolą odkryć chociaż jedną z jej tajemnic. A to dopiero początek...

Gra anioła to książka niezwykła. Nie ma w niej tej ujmującej prostoty, ponieważ chowa się ona przed cudownym językiem, piękną, wzruszającą fabułą i bardzo dobrze wykreowanymi postaciami. Jestem pewna, że wrócę do tej historii - nie raz, nie dwa, może nawet nie pięć razy, ale dziesięć, dwadzieścia... Ile tylko będę mogła! To powieść, której się nie zapomina i którą smakuje się każdym zmysłem, zarówno wzrokiem splecionych ze sobą wyrazów, dźwiękiem szeleszczących kartek, zapachem wydrukowanych stron i dotykiem cieniutkiego papieru.

 ...książki mają duszę, duszę tych, którzy je piszą, tych, którzy je czytają i którzy o nich marzą.


Moja ocena:
9/10

czwartek, 18 września 2014

023. Emma






Tytuł: Emma
Język oryginału: angielski
Autor: Jane Austen
Ilość: 501 stron
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka









Dzisiaj po raz kolejny o klasyku, o którym mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że go lubię. Jeszcze pół roku temu, gdyby ktoś mówił mi, że stanę się zagorzałą czytelniczką Jane Austen, wyśmiałabym go. Albo zesłałabym do psychiatryka. 
Albo jedno i drugie.
Natomiast po bardzo ciekawej Dumie i uprzedzeniu postawiłam na kolejną książkę tej autorki, tym razem Emmę. Mam wielki sentyment do tego imienia ze względu na moją ulubioną aktorkę, gwiazdę Harry'ego Pottera, ponadto ostatnio jakoś mi po drodze z listą książek BBC, dlatego kiedy nawinęła mi się w bibliotece, to dlaczego nie brać? :)

Główną bohaterką jest Emma Woodhouse, "osóbka przystojna, rozumna i bogata", jak możemy przeczytać już w pierwszym zdaniu powieści. Uważa, że ze względu na status majątkowy nie musi wychodzić za mąż, jednak nie przeszkadza jej to w swataniu innych. Wtrącanie się w cudze sprawy, ciekawość i plotkowanie to nic, gdy w pobliżu jest prawdziwa miłość, ale czy Emma ją zauważy, zanim będzie za późno?

Mam bardzo miłe wrażenia związane z tą książką. Czytałam ją wolno, ale taką literaturą nie można się nie delektować - jest idealna na leniwe, jesienne wieczory przy kominku, sprawdzona informacja! Chociaż do stylu musiałam się przyzwyczaić, po kilkunastu stronach nie sprawiał mi wielkich trudności, a sam tekst napisany prawie 200 lat temu bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Opisy są plastyczne i łatwo je sobie wyobrazić; fabuła, choć z początku może wydawać się mało interesująca, idealnie oddaje klimat XIX-wiecznej Anglii i jestem naprawdę zadowolona z czasu, jaki poświęciłam tej książce, bo na pewno nie był zmarnowany.

Emma przypomniała mi o pewnej ważne cesze autorki, którą już zauważyłam przy Dumie i uprzedzeniu, mianowicie o budowaniu wątku miłosnego bardzo, bardzo powoli. Właściwie przez 3/4 książki nie jesteśmy w stanie się domyślić, kto będzie z kim i to, pomimo swojej rozwlekłości, spodobało mi się najbardziej. Jest to z pewnością spowodowane faktem, że od pierwszych rozdziałów tak typowałam i łączyłam bohaterów, że gdy fabuła doszła do kulminacyjnego momentu, tu zatriumfowała moja kobieca intuicja, a ja wykrzyknęłam coś w rodzaju: TAK! WŁAŚNIE NA TO LICZYŁAM! WIEDZIAŁAM, ŻE ONI BĘDĄ RAZEM, WIEDZIAŁAM!!! Budowanie napięcia, mnóstwo przygód, zabawnych sytuacji i rozmów pomiędzy bohaterami, a wśród tego krótkie wzmianki o miłosnych sprawach głównej postaci było idealną mieszanką Emmy i za to właśnie tak ją polubiłam.

Warto wspomnieć o przerysowywaniu postaci. Pani Austen pisząc całą historię, podkreślała charakterystyczne cechy poszczególnych osób np. u Emmy była to ciekawość i wtrącanie się w nieswoje sprawy, u panny Bates gadatliwość itd. Owszem, czasem lubię się pobawić w detektywa, gdzie trzeba zgadnąć, kim on jest, co ukrywa, jakie są jego intencje, jednak uwzględnienie znaków rozpoznawczych było bardzo dobrym zabiegiem zastosowanym przez autorkę. Nie mogę jednak zapomnieć o irytacji, która często się u mnie pojawiała przy niektórych postaciach m.in. przy pannie Bates. Jej zachowanie w ogóle nie przypadło mi do gustu i cieszę się, że na co dzień nie spotykam takich ludzi.

Na pewno będę bardzo miło wspominać tę powieść, jak również jej bohaterów. Jane Austen idealnie oddała klimat XIX-wiecznej Anglii, a intrygi Emmy miały w sobie humor i dobrze się bawiłam, czytając jej niefortunne próby swatania przyjaciół. Pojawiło się kilka wątków dość rozbudowanych, ale akcja nie była na tyle porywająca, byśmy nie mogli się od niej oderwać. Emma to doskonałe czytadło dla kobiet, choć nie wątpię, że i mężczyźni znajdą w niej coś dla siebie. Polecam!

Moja ocena:
7/10

wtorek, 16 września 2014

Wyniki konkursu!

Jeszcze do wczoraj mogliście zgłaszać chęć udziału w konkursie, a już dziś udało mi się wylosować dwóch szczęśliwców :)



Książkę "Córka dymu i kości" wygrywa:

Zaczytana (milanka13)

Za to książka "Beta" wędruje do:

Eris

Gratuluję zwycięzcom, a wszystkim Wam dziękuję za tak liczny udział, no i wyczekujcie kolejnych konkursów, które być może pojawią się już niedługo na blogu :) Do dziewczyn już powędrował mail z prośbą o adres, więc bardzo proszę o szybką odpowiedź. W razie braku odzewu (3 dni) wylosuję kolejne osoby.

Miłego wieczoru, kochani! :)

sobota, 13 września 2014

Would you rather book tag

Dziś przychodzę do Was z bardzo ciekawym book tagiem, który wypatrzyłam na świetnym blogu więcej książków, a mianowicie Would you rather?, co autorka w/w bloga przetłumaczyła na Albo albo, ale ja zostawiłam pierwotną wersję, bo ładniej dla mnie brzmi (wszystko co angielskie jest lepsze). Zabawa polega na tym, że odpowiadamy na pytania albo albo. Odpowiedź jest tylko jedna, ale niektóre wybory są trudniejsze od innych. Zresztą, przekonajcie się sami:

Pytanka:

Czy wolisz...

1. Read only trilogies or stand alones? 
(Czytać same trylogie czy książki jednotomowe?)

I już z pierwszym pytaniem mam problem. Tak naprawdę to... nie wiem. Kocham części jednotomowe, bo są takie historie, które idealnie mieszczą się w zakresie 300-400 stron i dopisywanie kolejnych epizodów byłoby już lekką przesadą, jednak są powieści, w których bohater zawładnie całym moim sercem - wtedy właśnie błagam autorkę w myślach, żeby napisała choćby i 15 tomów, jeśli będzie tam moja miłość książkowa <3 Bardzo trudno jest mi wybrać, ale gdybym miała do końca życia czytać jedno z tych, to chyba wybrałabym trylogie - mimo wszystko jest to trzy razy więcej tego, co kocham :)

2. Read only female or male authors?
 (czytać tylko twórczość autorek czy autorów?)

 Co to za pytania ;__; Nie mam pojęcia. Ogólnie rzecz biorąc, jak tak patrzę na swoją półkę to przeważają autorki, jednak jeśli pomyślę sobie, że już nigdy więcej nie sięgnęłabym po Kinga, Riordana, Greena, Tolkiena, Zusaka, Zafona lub Martina, to robi mi się słabo, autentycznie. Z bólem serca przeważają autorki, czyli J. K. Rowling i HP (która miała zasadnicze zdanie w tej kwestii), aczkolwiek... Nie, nawet sobie tego nie wyobrażam, to za bardzo boli.

3. Shop at Barnes & Noble or Amazon?
(autorka więcej książków przetłumaczyła to w ten sposób: kupować w empiku czy na stronach internetowych i ja też tak podejdę do tego pytania.)

To pytanie jest banalnie proste, a odpowiedź brzmi: na stronach internetowych. Prawda jest taka, że Empik ma bardzo drogie książki (ma bardzo drogie wszystko), a z chęcią zrezygnowałabym z kupowania tam powieści na rzecz mojego kochanego Arosa <3 Kto jeszcze nie jest świadomy, że istnieje idealna księgarnia internetowa - uświadamiam teraz! Aros.pl, polecam cieplutko.

4. All books became movies or TV shows?
(tylko filmy na podstawie książek vs tylko seriale na podstawie książek)

Właściwie to... sama nie wiem. Niby filmy są krótsze, łatwiej się ogląda i nie zgrubniesz tyle przez wpałaszowane podczas oglądania jedzenie (3 paczki czipsów przypadają na jeden sezon Przyjaciół), ale ja chyba jednak wolałabym seriale. Nie wyobrażam sobie Gry o Tron jako filmu, really. Mnóstwo wątków, intryg, ilość bohaterów... nope, seriale są lepsze. No i można ślinić się do ekranu na każdym odcinku przez n sezonów <3 

5. Read 5 pages per day or 5 books per week?
(czytać tylko pięć stron dziennie czy pięć książek tygodniowo?)

Oczywiście, że pięć książek tygodniowo, gorzej z tym, czy zapamiętałabym fabułę, wątki i bohaterów czytając z taką prędkością. Zakładam jednak, że tak, więc wiadomo, że lepiej więcej niż mniej <3

6. Be professional reviever or author?
(być profesjonalnym recenzentem czy autorem?)

I tu pojawia się problem, bo... Nie mam pojęcia. To znaczy mam, ale... To nie tak, że nie chciałabym być autorem, bo chciałabym i to bardzo (jedno z moich siedmiu największych marzeń), jednak zdaje sobie sprawę, że moje teksty nie są ani dojrzałe, ani inspirujące (ani nawet ciekawe, ech). Profesjonalny recenzent to mój ideał, do którego dążę każdego dnia, a zostać nim to wielki zaszczyt. Przeczytać swoje nazwisko na okładce, to moje skryte pragnienie, ale bycie profesjonalnym recenzentem to... No, to jednak jest coś, dlatego wybieram tę opcję.

7. Only read your top 20 favorite books over and over or always read new ones that you haven’t read before?
(czytać 20 ulubionych książek w kółko czy czytać tylko nowe książki bez możliwości powrotu do nich?)

Dobra, teraz mnie zniszczyliście. To bardzo, bardzo, bardzo, BARDZO trudne pytanie, bo... Jak mogłabym nie wrócić nigdy do Hogwartu? Jak mogłabym na zawsze opuścić Narnię? Albo Akademię Vladimira? Albo Barcelonę Zafona? Albo Westeros Martina? Albo Milesa i Alaskę Greena? Albo, albo... ;______;  Z drugiej strony jest mnóstwo innych wspaniałych książek, które tylko czekają na mnie.Wybieram nowe, ale to przeważa tylko o 0,000000001%.

  8. Be a librarian or book seller?
(być bibliotekarzem czy sprzedawcą książek?) 

Tu jest dość trudna kwestia, bo zawsze chciałam pracować w bibliotece, ale od dawien dawna marzy mi się antykwariat, gdzie mogłabym wciskać każdemu książki za pół ceny (w dwa miesiące poszłabym z torbami, ale co tam), polecać, doradzać, a w bibliotece pożyczasz powieść, ale nie możesz jej położyć na półce i mówić, że jest Twoja (to znaczy teoretycznie możesz, kto bogatemu zabroni, ale jak będą Cię potem ścigać, to już nie będzie moja wina :/). No i terminy, których trzeba dotrzymywać. Nie, wolałabym być sprzedawcą książek, bibliotekarki źle mi się kojarzą.

9. Only read your favorite genre, or every genre except your favorite?
(czytać tylko książki z ulubionego gatunku czy każdy gatunek poza twoim ulubionym?)

To chyba jakieś kpiny. Z wielkim bólem serca, ale wybieram ulubiony gatunek. Żyć bez fantastyki to jak żyć bez tlenu - tak się nie da :/

  10. Only read physical books or eBooks?
(czytać tylko książki papierowe czy tylko ebooki?) 

 Oczywiście, że papierowe. Pomimo wszystkich zalet ebooków, nie potrafiłabym zrezygnować z cudownych okładek na półce, dotyku stron oraz przede wszystkim zapachu, prawdziwego zapachu książek <3 Tu bez dwóch zdań wygrywają wersje standardowe, twarde, ciężkie, ale jednak prawdziwe książki :)

Nominuję Was wszystkich, abyście również zrobili swój własny Would you rather book tag na swoim blogu, z chęcią poczytam, jak Wy sobie poradziliście z tymi trudnymi pytaniami. Oraz przypominam o KONKURSIE, do końca zostały tylko dwa dni, więc zapraszam do wzięcia udziału.
Trzymajcie się ciepło - miłego, książkowego wieczoru! :)

piątek, 5 września 2014

022. Morze spokoju






Tytuł: Morze spokoju
Tytuł oryginału: The Sea of Tranquility
Autor: Katja Millay
Ilość: 456 stron
Wydawnictwo: Jaguar








Żyję w świecie pozbawionym magii i cudów. W miejscu, gdzie nie ma jasnowidzów czy zmiennokształtnych, żadnych aniołów czy supermanów gotowych ocalić Twoje życie. W miejscu, gdzie ludzie umierają a muzyka potrafi ich skłócić, a wiele rzeczy jest do bani. Jestem tak mocno osadzona na ziemi przez ciężar rzeczywistości, że czasami zastanawiam się jak to możliwe, że nadal potrafię unosić moje nogi podczas chodzenia.
Nie czytaj New Adult, mówili. Będziesz płakać, cierpieć, gryźć poduszkę, mówili. Niestety jestem osobą, która uczy się jedynie na własnych błędach, więc co zrobiłam? Zaczęłam czytać Morze spokoju. Musiałam przekonać się na własnej skórze czym są te emocje, o których głośno i przed którymi mnie ostrzegano. Jak na tym wyszłam?

Główną bohaterką jest Natsya i... tu właściwie oryginalność tej książki się kończy. Tak, drodzy państwo, na imieniu. Zupełnie jakbyśmy chcieli poznać przepis na bestseller z kategorii New Adult i voilà!, mamy go podanego na tacy. Składnikiem łączącym wszystko jest dziewczyna; do niej dodajemy chłopaka (pamiętajmy, że oboje mają za sobą trudną przeszłość), kiełkującą pomiędzy nimi miłość (ale nietypową! Nie ckliwy romansik, o nie!) i problematykę okresu dojrzewania (seks, narkotyki, alkohol, papierosy). To wszystko mieszamy w mikserze stylu "młodzieżowego", dosypujemy kilka kolokwializmów i zwieńczamy jednym wielkim zwrotem akcji (tak z 30-40 stron przed końcem). Smacznego! Albo nie...

Zaczniemy od rzeczy najsmutniejszych, bo dzisiaj jest taki cudowny dzień, że chcę to mieć za sobą i napisać Wam, co mi się w tej powieści podobało, ale zacznijmy może od jednego wielkiego rozczarowania, które ogarnęło mnie po przeczytaniu 40 stron książki. Wiem, wiem, to mało i na podstawie takiej ilości nie powinnam oceniać pozycji, ale proszę Was!, banalność aż kapała ze zdań. Mało tego, wszystko było tak do bólu przewidywalne, że gdy przyszłam do mojego osobistego banku spojlerów (czyt. kuzynki), zadałam jej trzy główne pytania (żeby się upewnić, bo właściwie znałam już na nie odpowiedź) i dostałam odpowiedzi twierdzące, chciało mi się płakać. Nie jestem jakimś Sherlockiem czy Herkulesem Pairot, ale pewien poziom intrygi, jeśli już się o niej pisze, powinno się utrzymać. A tu placek (żeby nie wyrażać się brzydko).

Na szczęście autorka nie sknociła całej książki, dzięki czemu jestem z niej naprawdę całkiem zadowolona. Wszystko ratują realistyczne opisy przeżyć (bo niestety nie otoczenia) głównej bohaterki i nadają cudowne tło uczuć, które można sobie wybierać niczym z palety kolorów. Na okładce pisze, że książka złamie Ci serce i sklei je na nowo - coś w tym musi być, bo moje złamała chyba z pięć razy. Lekki styl, barwne, prawdziwe zobrazowanie problemów Natsyi oraz napięcie, które utrzymało się tak mniej więcej od 1/4 książki do samiutkiego końca, co mnie bardzo cieszy, bo dzięki temu mogę podwyższyć ocenę tej pozycji (a dobrych ocen nigdy za wiele!). 

Wprost nie mogłam się oderwać od Morza spokoju. Spędziłam pięć bitych godzin u kuzynki, odpuszczając sobie obiad i część kolacji, bo akcja, jak już zaskoczy, pędzi jak szalona. Nie wiem, jak to się stało, ale nawet nie pamiętam, co wtedy robiłam. Czy zmieniałam pozycję, czy piłam herbatę, czy załatwiałam potrzeby fizjologiczne - to wszystko rozmyło się na rzecz fabuły, bo pomimo braku co lepszych i oryginalniejszych wątków, tak szczegóły i przebieg akcji w zupełności zaspokoiły mój głód czytelniczy. Co jednak trzeba przyznać - przy żadnej książce nie poczujecie tyle, ile przy New Adult. Hopeless mnie rozbiło, ale to Morze spokoju całkowicie pozbawiło mnie emocji - wszystkie przeżyłam podczas czytania, bardzo wątpię, by jakieś jeszcze mi pozostały. 

Szczególnie upodobałam sobie lekki styl autorki, który jest łatwy w odbiorze i nie występują w nim tzw. opisy Tolkienowskie, nad którymi trzeba siedzieć tydzień, żeby rozkminić, gdzie wschód, zachód i jak w tym wszystkim odnajduje się Frodo. Oczywiście nie neguję tutaj autora LoTR-a, co to to nie (przecież zaraz by mnie zjedli fani), ale do New Adult, gdzie miłość rośnie wprost proporcjonalnie do szybkości przewracania kartek, średnio to pasuje. No bo wyobraźcie sobie: dziewczyna i chłopak. Sami. W lesie. Gwiazdy świecą na niebie, cykają świerszcze, gdzies tam daleko pohukuje sowa. Tylko milimetry dzielą bohaterów od pocałunku a tu bum! i autor zaczyna opisywać pobliską sosnę. Denerwujące, prawda?

Książka, pomimo niestrawnego początku, bardzo mi się spodobała i mogę ją śmiało polecić wszystkim, przy czym nie ma tu żadnego szczególnie osobom, które są fanami tego i owego, nie. Kto jeszcze nie spotkał się z takim gatunkiem, radzę sięgnąć jak najszybciej (osoby co wrażliwsze uprasza się o skomplementowanie paczki chusteczek. Ewentualnie dwóch), a ci, którzy znają i lubią, wiedzą z czym to się je i mniej więcej rozróżniają schemat, jakim kierują się tego typu powieści. Potężna dawka emocji i ciągłość w czytaniu gwarantowana, łzy szczęścia i smutku gratis.

Moja ocena:
8/10 
Przypominam o konkursie, zostało 10 dni do rozstrzygnięcia i wylosowania zwycięzcy :)