piątek, 31 października 2014

029. Miasto kości






Tytuł: Miasto kości
Tytuł oryginału: City of bones
Autor: Cassandra Clare
Ilość: 512 stron
Wydawnictwo: Mag








Nie jestem w stanie Wam powiedzieć, jak wiele już słyszałam o tej serii - co więcej, same dobre, jeśli nie bardzo dobre opinie. Pierwsze dwie lub bodajże trzy części przeczytałam dobre kilka lat temu, kiedy jeszcze nie wiedziałam, co jest na topie, co jest nowością wydawniczą czy bestsellerem - Miasto kości leżało sobie grzecznie w dziale młodzieżowym, to czemu nie spróbować? Najlepsze jest to, że pomyliłam serie Darów Anioła z Diabelskimi Maszynami i przeczytałam najpierw 1 część DA, potem drugą część DM, następnie wróciłam do DA (czytając trzecią część, nie drugą) i już całkowicie zdezorientowana, sięgnęłam po pierwszą część DM (no chociaż przyznajcie, że okładki mają podobne). Ale wracając do Miasta kości...

 Byłam pewna, że niczego nie poczuję podczas czytania, skoro spotkałam się z tą książką jakiś czas temu i całkowicie zapomniałam jej treść. Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo się pomyliłam. To jedna z lepszych powieści, które udało mi się przeczytać w tym miesiącu i nawet jeśli nie jest jakoś niesamowicie ambitna czy pisana górnolotnym, kwiecistym językiem to... wow. Zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie i teraz tylko żałuję, że nie zaczęłam wcześniej interesować się tą serią, bo może nawet miałabym ją na swojej półce, razem z ostatnią, wydaną niedawno częścią.

Co jest najwspanialsze w Mieście kości? Długo się zastanawiałam nad tą kwestią, ale stawiam na część humorystyczną, bo... wierzcie lub nie, ale chyba przy żadnej książce tak się nie uśmiałam. Cassandra Clare ma niesamowicie lekkie pióro, ciekawy, przyjemny dla czytelnika styl i najwspanialsze na świecie cięte riposty bohaterów, które stały się moim mottem życiowym teraz i na wieki. Mówię serio. Autorka ma ode mnie jeszcze jednego, dodatkowego plusa za tajemniczy wątek, który pod koniec książki, gdy już zostaje rozwiązany, jest... tak oczywisty, że to aż boli moją dedukcję, a ona jednak zawiodła, bo nie pomyślałam o takim rozwiązaniu.

Bohaterów polubiłam od razu, chociaż pojawiały się pewne zgrzyty pomiędzy mną a Alekiem. Seriously, miałam ochotę udusić go gołymi rękami albo spalić żywcem. Współczułam mu, owszem, nie jestem człowiekiem bez serca, ale kochani, ile można? Jego zachowanie bardzo działało mi na nerwy i jestem zadowolona, że nie był głównym bohaterem, bo moja ocena byłaby zdecydowanie niższa. Do Clary nie mam nic, przyjemna, ciekawa postać wykreowana może nie idealnie, ale na pewno z pomysłowością, wprowadzając pewną świeżość do fabuły, natomiast Jace... Jace stał się moim numerem jeden - bierzcie sobie Augustusa, bierzcie sobie Peetę, ja zabieram tego blondwłosego, sarkastycznego, absolutnie fantastycznego i jedynego w swoim rodzaju Jace'a!

Pokochałam tę książkę całym sercem. Może nie zmieniła mnie szczególnie, ale pewne rzeczy zaczęłam postrzegać z zupełnie innej perspektywy, a dzięki plastycznym postaciom, ciekawej fabule, wartkiej akcji i zabawnym żartom wplecionym w rozmowy pomiędzy bohaterami Miasto kości stało się czymś więcej niż zwykłą powieścią na jeden czy dwa wieczory. Z pewnością sięgnę po kolejne tomy, a Wam chciałabym gorąco polecić serię Darów Anioła - bardzo bardzo bardzo - bo gwarantuję Wam, że się nie zawiedziecie!

Moja ocena:
9/10

Miasto kości | Miasto popiołów | Miasto szkła | Miasto upadłych aniołów | Miasto zaginionych dusz | Miasto niebiańskiego ognia

piątek, 24 października 2014

028. Legenda. Rebeliant







Tytuł: Legenda. Rebeliant
Tytuł oryginału: Legend
Autor: Marie Lu
Ilość: 304 strony
Wydawnictwo: Zielona Sowa







Ciekaw jestem, jakby wszystko się poukładało, gdybym to ja urodził się w twoim świecie, a ty w moim. Czy bylibyśmy wówczas tacy sami jak teraz? Czy byłbym jednym z najlepszych żołnierzy Republiki? Czy ty byłabyś słynnym przestępcą?

 Właściwie nie miałam w planach przeczytania tej książki, przez jakiś czas po prostu nie było mi z nią po drodze. Mimo wszystko bardzo lubię antyutopie, a sam fakt, że jeszcze mi się nie znudziły, jest idealnym powodem, by czytać ich więcej, więc gdy Rebelianta zaczęły mi polecać kolejne osoby (w tym Zuzia z Wilczych Recenzji), pomyślałam czemu nie? i skorzystałam z promocji 3 za 2 w empiku, by zakupić całą trylogię. Co Wam mogę powiedzieć na początek o tej książce? Że naprawdę, naprawdę mi się spodobała.

Czasami tak jest, że albo książka od razu przypadnie do gustu, albo wcale. Rebeliant od początku skradł moje serce i zagościł w nim na dobre, a szczególnie ujął mnie... samą fabułą. Wierzcie lub nie, ale moje spotkania z antyutopiami może i były dość liczne, jednak z pewnością każdą traktowałam inaczej, nie wrzucając ją do jednego worka zatytułowanego "odpadki z Igrzysk Śmierci" - zresztą trylogię pani Collins czytałam dobre 3/4 lata temu i szczerze mówiąc nie pamiętam jej dokładnie. Staram się nie generalizować żadnych dystopii, dlatego treść Rebelianta była według mnie ciekawa, oryginalna i bardzo, bardzo wciągająca - wprost nie mogłam się od niej oderwać. Ta powieść trafiła do mnie w idealnym momencie, bo właśnie potrzebowałam pozycji, która pomogłoby zapomnieć mi o szarej, zimnej rzeczywistości za oknem - jeśli szukacie czegoś takiego, z całego serca mogę polecić Wam tę książkę.

Z bohaterami natomiast miałam pewne problemy. Chociaż Marie Lu wykreowała nietuzinkowe, plastyczne postaci, nie wszystkie przypadły mi do gustu, więc tak jak spodobała mi się June, tak od razu poczułam niesmak do Day'a. Nie twierdzę, że jest złym charakterem, jednak jego postawa czasami mnie irytowała, a zachowanie w stosunku do niektórych osób po prostu doprowadzało do szału. No i autorka ma wielkiego plusa za niewprowadzanie wątku miłosnego... no, powiedzmy do prawie połowy książki. Nie ma kompletnie nic o rozterkach sercowych pomiędzy głównymi bohaterami, jedynie przedstawienie ich charakterów i zarysowanie fabuły z właściwą akcją, co było dla mnie jednym z lepszych zabiegów zastosowanych przez autorkę.

Wspominałam, jak bardzo podoba mi się okładka? Jestem nią wręcz zachwycona! Zazwyczaj biały kolor jest nietrafiony, natomiast tutaj pasuje idealnie, zarówno do samej fabuły, jak i przyciągnięcia potencjalnego czytelnika. Pozostałe części (niebieski i czerwony kolor) również są piękne, szczególnie gdy przyjrzymy się znakom na poszczególnych okładkach (wytłoczone!).


Rebeliant był jedną z lepszych książek, jakie udało mi się przeczytać w tym miesiącu. Z porywającą akcją, niebanalną fabułą, ciekawie wykreowanymi postaciami i łatwym, przystępnym dla młodzieży językiem tworzy idealną pozycję na jesienny wieczór. Gorąco Was zachęcam po sięgnięcie, bo naprawdę warto :)


Moja ocena:
8/10 

Rebeliant | Wybraniec | Patriota

wtorek, 14 października 2014

027. Lawendowy pokój







Tytuł: Lawendowy pokój
Tytuł oryginału: Das Lavendelzimmer
Autor: Nina George
Ilość: 339 stron
Wydawnictwo: Otwarte








Chciał, by poczuła nieskończoność, jaką oferują książki. Ich nigdy nie zabraknie. I nigdy nie przestaną kochać swojego czytelnika lub czytelniczki. Wobec wszelkiego, co nieobliczalne, są jedynym elementem, na którym można polegać. Wobec życia. Wobec miłości. Także po śmierci.

Książka o książkach - dla miłośników literatury to chyba jeden z ulubionych tematów, jakie mogą przewijać się w powieści, dodawać jej smaku, kolorów i urozmaicać treść w postaci ciekawych cytatów. Dla mnie nie ma nic lepszego, niż znaleźć w książce nawiązanie do innej, najlepiej przeze mnie już przeczytanej powieści (dzięki temu, wiem co autor miał na myśli, przywołując taki a nie inny tytuł). Lawendowy pokój zachęcił mnie przede wszystkim opisem: utracona miłość, mnóstwo książek (w postaci lekarstw!), cierpienie, pożegnanie, wiele niedopowiedzeń i żal za przeszłością... Istna mieszanka uczuć. Jak w tym wszystkim wypadł sam utwór?

Najpiękniejsze są błędy miłości. Choć płaci się za nie najdrożej.

Zwykle po przeczytaniu książki mniej więcej wiem, jak wyglądałaby jej recenzja, ale nie w przypadku Lawendowego pokoju. To nie jest powieść, w której mamy wartką akcję, pędzącą na łeb na szyję, porywającą czytelnika na kilka godzin i pozostawiającą niedosyt po szybkim skończeniu, nie. Fabuła płynie swobodnie, wręcz delikatnie, jakby nie chciała odstraszyć czytelnika zbyt wielką ilością informacji. Zaczynając pierwsze strony miałam poważne wątpliwości, czy książka aby na pewno mi się spodoba. Byłam przygotowana na szok, uderzenie, które zwali mnie z nóg, a początki były bardzo niewinne, nawet muszę przyznać, że trochę mnie znużyły. Na szczęście potem nastąpiła właściwa akcja, a z nią wszystko nabrało kolorów, zapachów i smaków.

Czy wiesz, że pomiędzy końcem a początkiem istnieje coś jeszcze? To czas zranienia, Jean Perdu. Jest jak bagno pochłaniające marzenia, troski i zapomniane zamiary. W tym czasie stąpasz wolniej. Nie lekceważ, Jeanno, tego okresu przejścia pomiędzy pożegnaniem a nowym początkiem. Daj sobie czas. Nieraz progi są szerokie, musisz zrobić więcej niż jeden krok.

 To, co najpiękniejsze jest w tej książce, możemy czerpać garściami - mowa tu oczywiście o uczuciach. Samą powieść nie czytałam tylko ze względu na piękną, wzruszającą historię, ale także przez wzgląd na emocje jej towarzyszące, bo jest ich... po prostu mnóstwo. Cała paleta, w której można przebierać na sto różnych sposobów, a i tak znajdzie się kolejna osoba, która odkryje coś nowego. Mówiąc o uczuciach, mogę również nawiązać do bohaterów, bo to oni wzbudzali we mnie skrajne emocje i czynili powieść kompletną - zaczynając od cierpiącego przez przeszłość pana Perdu, przez młodego Maksa Jordana, kończąc na pełnej życia Manon.

Lawendowy pokój to książka głęboko zapadająca w pamięć. Pełna pięknych myśli i refleksji, z ciekawie nakreśloną fabułą, zawierająca wątki przepełnione literaturą, poruszająca tematy nieszczęśliwej miłości, końców, ale i nowych początków - jedna z lepszych książek, jakie czytałam w tym roku. Polecam gorąco!

Na tym polega tragizm czytania. Książki zmieniają ludzi. Ale nie tych złych. Ci nie stają się naraz lepszymi ojcami, sympatyczniejszymi mężami i milszymi przyjaciółkami. Pozostają tyranami, dalej gnębią swoich podwładnych, dzieci czy psy. Nadal są złośliwi w drobnych sprawach i tchórzliwi w sprawach wielkich. I cieszą się, kiedy ich ofiary czują wstyd.

Moja ocena:
8/10

sobota, 4 października 2014

026. Droga do domu






Tytuł: Droga do domu
Tytuł oryginału: A Dog's Way Home
Autor: Bobbie Pyron
Ilość: 376 stron
Wydawnictwo: BIS


A kiedy wzywa ktoś, kogo pies kocha najbardziej na świecie, pies nie może zrobić nic innego, jak tylko posłuchać.





Większość z Was zapewne zna Lassie, wróć, piękną, wzruszającą historię o psie rasy collie, który dowiódł swoją determinacją, że za swoim panem jest w stanie pójść nawet na koniec świata. Jak byłam mała, to właśnie ta książka zaszczepiła we mnie miłość do zwierząt i udowodniła, że istnieje przyjaźń pomiędzy człowiekiem a psem. Minęło sporo czasu, a ja wciąż kocham te czworonożne stworzenia (sama jestem dumną posiadaczką jednego), dlatego jak tylko zobaczyłam Drogę do domu z łbem psiaka na okładce, a tytuł skojarzyłam z niezapomnianą Lassie, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Oczywiście zapomniałam o jednym małym szczególe... Już nie mam 11 lat.

Bobbie Pyron przedstawia nam historię jedenastoletniej Abby Whistler i jej psa, Tama. Podczas jazdy samochodem zdarza się wypadek - dziewczynka ląduje w szpitalu, a po zwierzęciu zostaje tylko pusta klatka i obroża. Gdzie jest ukochany psiak i czy w ogóle żyje, to zaledwie dwa z wielu pytań, które pozostają bez odpowiedzi, Abby jest jednak przekonana, że Tam wróci i uzupełni pustkę, którą po sobie pozostawił w chwili zniknięcia. Szanse są małe, ale od czego w takich chwilach jest nadzieja?

Od pierwszych stron nie przejawiałam zbytniego entuzjazmu. To co dla młodszych czytelników byłoby zaskakujące i emocjonujące, mi wydało się nieco nudne. Nie powinnam spodziewać się cudów - w końcu to literatura dla dzieci - natomiast mimo wszystko trochę się zawiodłam. Co z tego, że bohaterowie są wykreowani na miłych, sympatycznych ludzi, jeśli brakuje im autentyczności? Pomijam już fakt, że główna bohaterka miała dar - sny, w których ukazywał jej się Tam i jego aktualne położenie - ale całość była już mocno naciągana. Może gdybym przeczytała tę książkę sześć lat temu, nie wydałaby mi się taka sztuczna i przerysowana, ale ja miałam to (nie)szczęście sięgnąć po nią właśnie teraz. 

Najbardziej denerwowała mnie przewidywalność. Nie jestem Sherlockiem, no ale nie oszukujmy się, akcja nie była specjalnie rozbudowana, a fabule można sporo zarzucić. Oczywiście czytałam polskie tłumaczenie, więc nie powinnam oceniać pierwowzoru, jednak w ogóle nie pasowały mi fragmenty dotyczące dziewczynki, w których pojawia się "gdyż", "natomiast", "swego"... Może to już z mojej strony faktycznie, mówiąc kolokwialnie, czepianie się, ale nie spodziewałam się takiej zmiany języka i ten zabieg nie przypadł mi do gustu.

Nie mogę jednak powiedzieć, że książka nie niesie ze sobą żadnych wartości. Historia Abby i jej psa może i jest nieco naciągana, niemniej jednak to idealny przykład przyjaźni pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem. Powieść uczy nas również, że nie liczy się wygląd czy pochodzenie, ale charakter i przysłowiowe nie oceniaj książki po okładce bardzo dobrze pasuje do podsumowania wątku pobocznego.

Nie polecam Wam tej pozycji, bo wiem, że istnieje wiele innych powieści, na których powinniśmy zwrócić uwagę. Droga do domu to miła książeczka o psie i jeśli macie młodsze rodzeństwo, mniej więcej w wieku bohaterki, to warto ją dać bratu lub siostrze, jeżeli zaś sami liczyliście na ambitną lekturę, to możecie się mocno zawieść.

Moja ocena:
4/10

czwartek, 2 października 2014

Pierwsze jesienne zapachy, czyli podsumowanie września




 Nie wiem jak Wam, ale mi jesień kojarzy się z ciepłą, malinową herbatą, pożółkłymi kartkami dobrej powieści, zapachem deszczu i kolorem liści leżących na chodniku.
Dopiero narzekaliśmy na koniec wakacji, a tu już miesiąc szkoły za nami... Nigdy nie sądziłam, że w liceum będzie tak ciężko, ale co nas nie zabije, to nas wzmocni, prawda? Wrzesień zakończył się dla mnie dość boleśnie, bo chorobą i niezadowalającymi ocenami, ale od czego jest październik :) Zapraszam na podsumowanie ostatnich dni lata i pierwszych jesieni.


Książki przeczytane we wrześniu:
- Uczta dl Wron, cz.1 (Cienie śmierci) - George R.R. Martin
- Harry Potter i Kamień filozoficzny - J. K. Rowling
- Emma - Jane Austen
- Gra anioła - Carlos Ruiz Zafon
- Król Edyp - Sofokles
- Krucha jak lód - Jodi Picoult
- Życie Pi - Yann Martel

To 3080 stron, ok. 100 stron dziennie i... wow, aż sama jestem zdziwiona, że udało mi się przeczytać tyle książek, szczególnie że szkoła bardzo ograniczała mój wolny czas, ale teraz mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że z września jestem bardzo zadowolona :)

Co czeka na mnie w październiku?
 Przede wszystkim Targi książek w Krakowie, których wyczekuję od blisko trzech miesięcy i na które wybieram się z moją ukochaną Julką z bloga wyznania bibliofilki <3 Jestem bardzo podekscytowana, bo słyszałam, że naprawdę dużo blogerów recenzenckich wybiera się na Targi i mam nadzieję, że spotkam chociaż połowę z nich. To nie będzie jedyna moja wizyta w Krakowie w tym miesiącu, z czego również bardzo się cieszę, bo ostatnio jakoś rzadko mam okazję gdzieś wyjeżdżać. Na blogu może pojawić się lekki zastój przez wycieczkę integracyjną w drugim tygodniu października, a także przez liczne sprawdziany i kartkówki - nauczyciele to zło. Nie pojawiły się również u mnie żadne książki w tym miesiącu, bo trzeba oszczędzać na wyjazd. A może kogoś z Was spotkam w Krakowie? Ja deklaruję się na 25 :)

Miłego wieczoru, kochani, oby październik również dla Was był dobrym miesiącem! :)