środa, 2 marca 2016

Podsumowanie lutego


Dzisiaj krótko, zwięźle i na temat. Luty okazał się miesiącem o niebo i kilka kilometrów wyżej lepszym niż styczeń, zwłaszcza pod względem czytelniczym. Jak pewnie też wywnioskowaliście z tytułu, minęło 29 dni, a ja nie kupiłam/zdobyłam/dostałam ani jednej książki, dlatego stosiku nie będzie - zamiast tego opowiem wam w skrócie, co działo się u mnie. Zapraszam!

Przeczytane książki:
- Lalka - Bolesław Prus
- Oddam ci słońce - Jandy Nelson (recenzja)
- Uśpione morderstwo - Agata Christie  (recenzja)
- Światło, którego nie widać - Anthony Doerr (recenzja)
- Jedno małe kłamstwo - K.A.Tucker
- Cztery sekundy do stracenia - K.A.Tucker
- Mistrz i Małgorzata - Michaił Bułhakow

Łącznie przeczytałam 3624 strony, co daje prawie 125 stron dziennie. Nie macie pojęcia, jaka jestem z siebie dumna, zwłaszcza po tak słabym czytelniczo styczniu, o którym możecie przeczytać tutaj. A co było sprawcą tak sporadycznej obecności na blogu i zastoju czytelniczego?

1. Seriale
Styczeń i luty był okresem, w którym więcej oglądałam niż, łącznie, czytałam, jadłam i spałam. Największym osiągnięciem w tej kategorii było obejrzenie dziewięciu sezonów Jak poznałem waszą matkę. Nadrobiłam również najnowszy sezon Shameless (kto nie zna -> klik), zaległe odcinki Sherlocka oraz znalazłam nową miłość, czyli Agent Carter od Marvela. Niebawem postaram się przybliżyć wam nieco te produkcje w Przeglądzie Seriali. 

2. Koncert
Tak, drugiego lutego spełniłam jedno ze swoich największych marzeń - byłam na koncercie Imagine Dragons w Łodzi. Jeżeli kogoś interesuje moja relacja z tego wydarzenia, poniżej wstawiam tekst, który napisałam kilka dni po powrocie:

Siadam i mam pustkę w głowie.
Chciałabym opisać wam tyle rzeczy, polecić cudowne książki, porozmawiać o serialach i dzielić się naszą wspólną pasją, ale nie mogę. Nie, bo mam za dużo myśli i jednocześnie ich nie mam. To jak z żartem, który zawsze śmiesznie brzmi w naszej głowie, ale po wypowiedzeniu na głos jest żałosny. Tak samo jest teraz ze mną, bo jestem małym, wyplutym przez życie strzępkiem człowieka. I wiem, za bardzo wszystko przeżywam, za dużo emocji, za dużo za dużo za dużo. Niestety, nie potrafię inaczej i muszę to z siebie wyrzucić, chociaż wiem, że połowa z Was może tego nie zrozumieć. I teraz napiszę te słowa i pójdę dalej.

Przeżyłam koncert Imagine Dragons.

Przeżyłam go. Byłam tam. Kilka metrów od sceny, od Dana, od głośników perkusji szczęścia, tak blisko blisko blisko, jakby świat skurczył się tylko do tego jednego miejsca, a ja w nim byłam. I powiecie: to nic takiego. To tylko zespół. To tylko muzyka.
Ale ja nie wiem, jak mam teraz żyć, jak funkcjonować, jak jeść i jak oddychać. Półtorej godziny czystej perfekcji to za mało, żebym mogła odczuć to w pełni. Za mało, by doświadczyć całości, wbić się w rytm i stać się nim. A jednak byliśmy jednością, tam, przy scenie, wszyscy razem. Śpiewaliśmy wspólnie refreny piosenek i tak, to było najpiękniejsze uczucie, jakie doznałam. Unosiłam się z nimi wszystkimi, czerpałam radość z każdej najcichszej nuty, brzmienia, słowa. I płakałam. Na Demons, na Hopeless Opus, na Forever Young, na The fall, płakałam i piszczałam, krzyczałam, śpiewałam, skakałam i łapałam wszystkie chwile, prosząc, by chociaż na chwilę się zatrzymały. Kiedy usłyszałam it's time to begin, isn't it? coś we mnie pękło. Bo nie znacie mojej historii z tym zespołem, nie macie pojęcia, że to już trzy lata, kiedy jestem z nimi, wielbię ich i kibicuję z całych sił. Nie możecie wiedzieć, że It's time oraz Demons są dla mnie jednymi z najważniejszych utworów w życiu. Pierwsze minuty koncertu i wszystko ze mnie wypłynęło, cała adrenalina, złość i radość, oczekiwanie i niecierpliwość. Słuchanie ich w słuchawkach to mój ulubiony moment dnia, ale słuchanie ich na żywo to mój ulubiony moment życia. Minął prawie tydzień. Pięć dni, a ja wciąż i wciąż odsłuchuję nagrania z koncertu, wpatruję się w swój pognieciony bilet wstępu i płaczę, bo nie wierzę, że to przeżyłam, nie wierzę, że to się skończyło i nie wierzę, że spełniłam jedno z największych marzeń. Wam też tego życzę, bo pomimo bólu, który odczuwam i który odzywa się z każdą sekundą, ilekroć pomyślę o Łodzi i Atlas Arenie, warto było. Cholernie warto. 

A jak Wam minął luty?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz