niedziela, 20 grudnia 2015

093. Zorkownia



Tytuł: Zorkownia
Tytuł oryginału: -
Autor: Agnieszka Kaluga
Tłumacz: -
Ilość: 288 stron
Wydawnictwo: Znak




Chcę rzucać nią o ściany i przytulać do piersi. Ta książka wywołuje we mnie tyle sprzecznych myśli, emocji; tyle wątpliwości, które pojawiły się ot tak, jakby na zawołanie. Mam ochotę krzyczeć, bo lubię jasne sytuacje, jasne historie, jasne książki. Oczywiste. Coś, co będę mogła opisać, podsumować, zanalizować. Zorkowni nie przypiszę żadnym rubryczkom, nie zaciągnę do odpowiedniej tabelki i nie nakleję etykietki. Po przeczytaniu pragnę tylko jednego: żeby Zorkownię jeszcze raz przeżyć.

Hospicjum nie przyspiesza ani uporczywie nie spowalnia procesu umierania.

Ludzie umierają codziennie. Wiem to ja, Ty też na pewno to wiesz. I Twoja rodzina, i przyjaciele, i ludzie na ulicy. I zwierzęta. To trudny temat: niektórzy z niego żartują, po czym okazuje się, że robią to przy kimś, kto miał ze śmiercią bezpośrednio do czynienia. Wtedy milkną. Pani Kaluga nie boi się mówić o rzeczach, które wprawiają w zakłopotanie większość towarzystwa. Prosto, lekko, bez zbędnych opisów, tak jak lubię. W pojedynczych zdaniach zawiera więcej emocji niż dziesięć powieści dla młodzieży. Zastanawiające, prawda?

Zapiski autorki są wyjątkowe, chociaż na pierwszy rzut oka wcale na takie nie wyglądają. Przejrzysty tekst, krótkie wpisy i ostatnie zdanie na osobiste refleksje. Nie mogę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem, bo to za słabe słowo na tak silną książkę. Przez jej karty przewija się mnóstwo tematów, ale pani Kaluga obok żadnego z nich nie przechodzi obojętnie. Jako wolontariuszka w hospicjum ma bezpośredni kontakt z ludźmi - osobami cierpiącymi, zgorzkniałymi, szukającymi ucieczki lub pocieszenia - i przy tym potrafi zachować siebie, mimo że historia każdego z pacjentów coś w niej zmienia, coś porusza i coś zostawia. Mnie nauczyła jednej, bardzo ważnej rzeczy: dwa dni bólu to epoka.

Trudno jest mi podsumować Zorkownię, tak jak trudno było mi o niej pisać. Wolałabym zatrzymać ją dla siebie i udawać, że została napisana z myślą o mnie i o moich wątpliwościach. Zamiast powtarzać się i próbować przekonywać Was do niej, chcę Wam zacytować jeden fragment, po którym miałam łzy w oczach. Mam nadzieję, że po jego przeczytaniu pobiegniecie do księgarni i zaopatrzycie się w tę książkę, bo wierzcie mi, naprawdę warto:

Kazimierz.
Tu przychodzę po spokój.
Tyle ciepła między nami, tyle moich spokojnych nie wiem,
 tyle pustki w naszych głowach, tyle dotyku.

Bezradność starszego syna mnie ośmiela. Próbuję
pokazać mu, jak można być z ojcem tu i teraz.
- Napije się pan soku, panie Kazimierzu?
Ledwo uchwytne skinienie.
Syn odsuwa się od łóżka, robiąc mi więcej
miejsca. Tłumaczy się jak dziecko:
- Pytałem ojca, ale on nie chciał...
Bez słowa biorę jego dłoń i wkładam w nią kartonik
z sokiem.
Czuję sztywność tej ręki, uśmiecham się, przymykam
palce syna, drugą ręką dotykam czoła Kazimierza. 
Kazimierz znajduje słomkę, chwilę poimy go razem. 
Syn wydaje się większy. Stoi blisko. 
Wycofuję się.

Uroczysta chwila lub przerost egzaltacji
 z mojej strony. Nieważne.
Czuję radość; tak właśnie chcę być w hospicjum.

Znam swoje miejsce.
Chcę, by syn znał swoje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz