Maraton czytelniczy. Temat idealny na zapowiadający się okres grozy i strachu, ale nie tylko. Kiedy najczęściej wracamy do ukochanych serii lub zaczynamy nowe? W dni wolne lub w zapowiadające się tygodnie czytelniczej swobody i odpoczynku - Święta Bożego Narodzenia! Myśląc o grudniu, mam już przed oczami tonę jedzenia, śnieg, tylko teoretycznie oczywiście, i walizkę książek, którą przytaszczę do dziadków. Zaplanowałam sobie dwa maratony czytelnicze składające się z sześciu tomów i dwie trylogie. Problemem nie jest jednak tylko 24-godzinna doba (chociaż zamierzam czytać cały dzień i pół nocy), ale również moja mentalność. Czy to dobrze, że czytam wszystko naraz?
Z jednej strony tak. Trzeba wziąć pod uwagę to, że czytając wszystkie części po kolei, nie tracisz wątku, pamiętasz postaci i ich charaktery, nie gubisz się w gąszczu intryg i spisków. Jeśli cykl okazuje się być naprawdę dobry, przedłużasz sobie jedynie przyjemność. Cieszy Cię myśl, że jesteś dopiero po drugim tomie, obok leżą jeszcze cztery nieprzeczytane i wiesz, że po kilku godzinach skończysz ostatni akapit, a to i tak nie będzie koniec Twojej przygody z tą historią. Problem zaczyna się...
...kiedy mija kilka dni, Twoje oczy są otwarte wyłącznie dzięki kawie i wykałaczkom trzymającym powieki, a Ty kończysz ostatnią część i patrzysz z nadzieją na półkę, gdzie powinna leżeć kontynuacja. A jej nie ma. W głowie masz pustkę, czujesz się zdezorientowany, przytłoczony i kompletnie nieprzygotowany na to, że to definitywny koniec. Tracisz sens życia, a jedyne pytanie, jakie nasuwa Ci się po zamknięciu książki to: czy to możliwe, że nie ma kolejnego tomu?
Uwielbiam maratony, i to nie tylko czytelnicze. Pięć powieści tego samego autora, trzy filmy pod rząd, siedem kubków herbaty w ciągu jednego dnia... Moje życie, a jak podejrzewam często też i Wasze, składa się z maratonów, które robimy, świadomie lub nie. Niestety nie zawsze wychodzi nam to na dobre. Jedną z najgorszych, chociaż też i najbardziej oczywistych rzeczy, jest poświęcenie ukochanej serii jak najmniej czasu. Każdy czytelnik wie i rozumie ten ból, kiedy po nieprzespanej nocy i dwóch książkach z jego ulubionym bohaterem nagle znajduje się w rozsypce, bo owszem, przeczytał na hurra wszystko, od nazwy wydawnictwa po podziękowania od autora włącznie, poświęcił czas, życie, dobrą ocenę z jutrzejszego testu z matematyki i spędził 10 godzin tam, gdzie czuje się najlepiej, ale...
...ale zamiast delektować się językiem, fabułą - samą książką! - on od razu poszedł na całość, a niedosyt zżera mu teraz wątrobę i żołądek. Nie jestem przeciwniczką maratonów czytelniczych, bo jak sama pisałam, uwielbiam je robić i nie wstydzę się tego. Czasami jednak lubię zrobić sobie przerwę pomiędzy jedną częścią a drugą. Odpoczywam na chwilę od fabuły, ćwiczę cierpliwość (zwłaszcza po książce, która skończyła się szokiem wymalowanym na mojej twarzy) i biorę oddech przez kolejnym tomem. Często jest tak, że ja nawet nie chcę tej przerwy. Ja jej potrzebuję. Tak jak potrzebuję wracać do Harry'ego co roku. Tak jak potrzebuję przeplatać fantastykę z powieściami innego gatunku, by nie oszaleć. Tak jak potrzebuję kawy do życia i czekolady do przetrwania rozszerzonej geografii.
A co Wy sądzicie o maratonach czytelniczych?
P.S. Postanowiłam próbnie wprowadzić Disqusa, który świetnie sprawdza
się na innych blogach, więc może i tutaj zda swój egzamin. Mam nadzieję,
że nie zrazicie się do tej zmiany i dajcie koniecznie znać jaką formę
komentowania wolicie: Bloggera czy Disqusa.
Miłego wieczoru!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz