Witam Was w kolejnym przeglądzie seriali. Tym razem postanowiłam wspomnieć o kolejnych dwóch produkcjach, które w pewien sposób przekonały mnie do telewizji i oderwały od książek. Zapraszam!
American Horror Story
Moja prawdziwa przygoda z horrorami zaczęła się dwa lata temu w czerwcu, kiedy poznałam jednego z moich najlepszych przyjaciół. Potrafiłam iść spać o piątej nad ranem, narażać się rodzicom i następnego dnia wyglądać jak zombie, bo wraz z Czarkiem wciągnęłam się w świat duchów, krwi, strzykawek, potworów, brutalności, przemocy i dreszczyku strachu. Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie Czarek wspomniał mi o American Horror Story, więc pełna zapału i podekscytowania obejrzałam pierwszy sezon. I przepadłam.
Uwielbiam w tym serialu to, że z każdym rokiem jest coś innego. Nowe postaci, wątki, miejsce i czas akcji. Nowa historia. Nowa muzyka. Z wyjątkiem obsady (w której możemy znaleźć tak cudownych aktorów jak Jessica Lange, Evan Peters, moja ukochana Taissa Farmiga czy niesamowita Sarah Paulson) zmienia się praktycznie wszystko. Oczywiście ma to swoje minusy, szczególnie gdy przywiązujesz się do danego bohatera, ale wiesz, że nie ujrzysz go już w kolejnych sezonach.
Pierwszy American Horror Story (miejsce akcji: nawiedzony dom) jest dla mnie absolutną klasyką i według mnie najlepszym z dotychczas wyprodukowanych.
Drugi American Horror Story: Asylum (miejsce akcji: zakład psychiatryczny) nie podobał mi się i nie ukrywam, że wspominam go najgorzej. Zarówno pod względem fabuły, jak i bohaterów czy poszczególnych wątków. Po prostu nie.
Trzeci American Horror Story: Coven (miejsce akcji: szkoła dla czarownic) był dobry. Nie porwał do końca, nie było szału ciał, a staniki nie latały, ale naprawdę miło go było obejrzeć i śledzić losy bohaterów.
Czwarty American Horror Story: Freak Show (miejsce akcji: cyrk) wzbudza we mnie mieszane uczucia. Nie był zły, ale zabrakło mu tego czegoś, co by mnie do niego zachęciło. Tak naprawdę oglądałam kolejne odcinki z przyzwyczajenia i sentymentu do pierwszego i trzeciego sezonu. Jeśli producenci utrzymają poziom i piąty sezon (jako nieparzysty) też będzie tak samo dobry, jak pierwszy i trzeci, to będę szczęśliwa.
Nie chcę się rozwodzić nad grą aktorską, scenografią, kostiumami czy muzyką, ponieważ najzwyczajniej w świecie się na tym nie znam. Mogę jedynie z całego serca polecić Wam ten serial i mieć nadzieję, że chociaż jedną osobę przekonam do obejrzenia go. W gruncie rzeczy sama produkcja nie jest tak straszna, jak ją kreują, więc nawet jeśli nie lubicie horrorów, jest szansa, że się Wam spodoba.
I wciąga!
P.S. Poniżej zostawiam Wam intro z trzech sezonów. Co myślicie?
Przyjaciele
"Losy szóstki przyjaciół, którzy mieszkają i pracują w Nowym Jorku."
Nie pamiętam, żebym oglądała ich w dzieciństwie, chociaż moja mama uparcie twierdzi, że tak było. Spotkałam się z nimi półtora roku temu na pewnej grupie, kojarzyłam nazwę, a nawet aktorów, ale chyba nie do końca przekonywały mnie opinie znajomych, więc odpuściłam. Aż pewnego razu skusiłam się na pierwszy odcinek i... kilkanaście miesięcy później płakałam przy końcówce dziesiątego sezonu. Było mi źle, było mi smutno; czułam się, jakby ktoś wyrwał mi serce i nie chciał oddać. Płakałam z nimi, śmiałam się, rozmawiałam, gniewałam, wzdychałam z irytacją lub kręciłam głową z politowaniem nad głupotą niektórych. Ale kochałam ich i, wierzcie mi, wciąż ich kocham.
Uwielbiam Rachel Green (Jennifer Aniston), egoistyczną, zapatrzoną w siebie łowczynię okazji i zakupoholiczkę. Uwielbiam Monicę (Courteney Cox), pedantyczną do bólu, kochającą gotować i najlepszą przyjaciółkę Rachel. Uwielbiam Rossa (David Shwimmer), zafascynowanego dinozaurami i Rachel, wymądrzającego się synka mamusi. Uwielbiam Chandlera (Matthew Perry) rzucającego suchymi żartami na prawo i lewo, niepotrafiącego poradzić sobie z kobietami wrażliwego faceta i lojalnego przyjaciela. Wreszcie: uwielbiam Joey'ego (Matt LeBlanc), który swoją głupotą i naiwnością rozświetlał każdy, nawet najgorszy dzień w moim życiu, który był lekiem na wszystko i który nadawał Przyjaciołom ten cudowny, najwspanialszy na świecie klimat! I uwielbiam Phoebe (Lisa Kudrow), jej piosenkę "Smelly Cat", jej podejście do życia, jej brak talentu muzycznego i fakt, że się tym nie przejmowała, jej piękne włosy i i optymizm, którym zarażała każdego dookoła.
Spędziłam mnóstwo czasu z tym serialem i nie potrafię wskazać ulubionego bohatera, bo jest nimi cała szóstka. Jeśli jeszcze nie obejrzeliście przynajmniej jednego odcinka, lub, co gorsza, nie słyszeliście o Przyjaciołach... koniecznie to nadróbcie!
I przypominam również o konkursie (KLIK) oraz gdzie możecie mnie znaleźć (KILK) i (KLIK).
Miłej niedzieli!
Moja prawdziwa przygoda z horrorami zaczęła się dwa lata temu w czerwcu, kiedy poznałam jednego z moich najlepszych przyjaciół. Potrafiłam iść spać o piątej nad ranem, narażać się rodzicom i następnego dnia wyglądać jak zombie, bo wraz z Czarkiem wciągnęłam się w świat duchów, krwi, strzykawek, potworów, brutalności, przemocy i dreszczyku strachu. Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie Czarek wspomniał mi o American Horror Story, więc pełna zapału i podekscytowania obejrzałam pierwszy sezon. I przepadłam.
Uwielbiam w tym serialu to, że z każdym rokiem jest coś innego. Nowe postaci, wątki, miejsce i czas akcji. Nowa historia. Nowa muzyka. Z wyjątkiem obsady (w której możemy znaleźć tak cudownych aktorów jak Jessica Lange, Evan Peters, moja ukochana Taissa Farmiga czy niesamowita Sarah Paulson) zmienia się praktycznie wszystko. Oczywiście ma to swoje minusy, szczególnie gdy przywiązujesz się do danego bohatera, ale wiesz, że nie ujrzysz go już w kolejnych sezonach.
Pierwszy American Horror Story (miejsce akcji: nawiedzony dom) jest dla mnie absolutną klasyką i według mnie najlepszym z dotychczas wyprodukowanych.
Drugi American Horror Story: Asylum (miejsce akcji: zakład psychiatryczny) nie podobał mi się i nie ukrywam, że wspominam go najgorzej. Zarówno pod względem fabuły, jak i bohaterów czy poszczególnych wątków. Po prostu nie.
Trzeci American Horror Story: Coven (miejsce akcji: szkoła dla czarownic) był dobry. Nie porwał do końca, nie było szału ciał, a staniki nie latały, ale naprawdę miło go było obejrzeć i śledzić losy bohaterów.
Czwarty American Horror Story: Freak Show (miejsce akcji: cyrk) wzbudza we mnie mieszane uczucia. Nie był zły, ale zabrakło mu tego czegoś, co by mnie do niego zachęciło. Tak naprawdę oglądałam kolejne odcinki z przyzwyczajenia i sentymentu do pierwszego i trzeciego sezonu. Jeśli producenci utrzymają poziom i piąty sezon (jako nieparzysty) też będzie tak samo dobry, jak pierwszy i trzeci, to będę szczęśliwa.
Nie chcę się rozwodzić nad grą aktorską, scenografią, kostiumami czy muzyką, ponieważ najzwyczajniej w świecie się na tym nie znam. Mogę jedynie z całego serca polecić Wam ten serial i mieć nadzieję, że chociaż jedną osobę przekonam do obejrzenia go. W gruncie rzeczy sama produkcja nie jest tak straszna, jak ją kreują, więc nawet jeśli nie lubicie horrorów, jest szansa, że się Wam spodoba.
I wciąga!
P.S. Poniżej zostawiam Wam intro z trzech sezonów. Co myślicie?
Przyjaciele
"Losy szóstki przyjaciół, którzy mieszkają i pracują w Nowym Jorku."
Nie pamiętam, żebym oglądała ich w dzieciństwie, chociaż moja mama uparcie twierdzi, że tak było. Spotkałam się z nimi półtora roku temu na pewnej grupie, kojarzyłam nazwę, a nawet aktorów, ale chyba nie do końca przekonywały mnie opinie znajomych, więc odpuściłam. Aż pewnego razu skusiłam się na pierwszy odcinek i... kilkanaście miesięcy później płakałam przy końcówce dziesiątego sezonu. Było mi źle, było mi smutno; czułam się, jakby ktoś wyrwał mi serce i nie chciał oddać. Płakałam z nimi, śmiałam się, rozmawiałam, gniewałam, wzdychałam z irytacją lub kręciłam głową z politowaniem nad głupotą niektórych. Ale kochałam ich i, wierzcie mi, wciąż ich kocham.
Uwielbiam Rachel Green (Jennifer Aniston), egoistyczną, zapatrzoną w siebie łowczynię okazji i zakupoholiczkę. Uwielbiam Monicę (Courteney Cox), pedantyczną do bólu, kochającą gotować i najlepszą przyjaciółkę Rachel. Uwielbiam Rossa (David Shwimmer), zafascynowanego dinozaurami i Rachel, wymądrzającego się synka mamusi. Uwielbiam Chandlera (Matthew Perry) rzucającego suchymi żartami na prawo i lewo, niepotrafiącego poradzić sobie z kobietami wrażliwego faceta i lojalnego przyjaciela. Wreszcie: uwielbiam Joey'ego (Matt LeBlanc), który swoją głupotą i naiwnością rozświetlał każdy, nawet najgorszy dzień w moim życiu, który był lekiem na wszystko i który nadawał Przyjaciołom ten cudowny, najwspanialszy na świecie klimat! I uwielbiam Phoebe (Lisa Kudrow), jej piosenkę "Smelly Cat", jej podejście do życia, jej brak talentu muzycznego i fakt, że się tym nie przejmowała, jej piękne włosy i i optymizm, którym zarażała każdego dookoła.
Spędziłam mnóstwo czasu z tym serialem i nie potrafię wskazać ulubionego bohatera, bo jest nimi cała szóstka. Jeśli jeszcze nie obejrzeliście przynajmniej jednego odcinka, lub, co gorsza, nie słyszeliście o Przyjaciołach... koniecznie to nadróbcie!
I przypominam również o konkursie (KLIK) oraz gdzie możecie mnie znaleźć (KILK) i (KLIK).
Miłej niedzieli!
Ten Czarek to musi być koleś!
OdpowiedzUsuńAmerican Horror Story i Przyjaciele to moje 2 ukochane seriale i nie wyobrażam sobie bez nich życia, jeśli ktoś wciąż ma wątpliwości, to niech nie ma, bo serio warto je oglądać!
Widziałam kilka odcinków Przyjaciół, ale nie spodobał mi się ten serial.
OdpowiedzUsuńAmerican Horror Story jeszcze nie oglądałam, ale mogę spróbować.
"Przyjaciół" oczywiście oglądałam, to było tak dawno temu :)
OdpowiedzUsuńAHS uwielbiam, ach ten klimat... :)
OdpowiedzUsuń