sobota, 31 stycznia 2015

046. Moje pory roku







Tytuł: Moje pory roku
Tytuł oryginału: -
Autor Laura Izabela Jurga
Ilość: 248
Wydawnictwo: Esprit







 Po raz pierwszy przeczytałam o tej książce na blogu mojej ukochanej Julki - wtedy pomyślałam sobie, że powieść musi być naprawdę wyjątkowa, skoro wzbudziła w niej tyle emocji. Kiedy dostałam ją na urodziny (właśnie od Juleczki), nie mogłam się doczekać, aż poznam losy autorki i zarazem tytułowej bohaterki, Laury. Czy ta pozycja sprostała moim wymaganiom?

To książka, w której kluczową rolę gra choroba. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu wiele utworów teraz odwołuje się do problemów ze zdrowiem, ale właśnie ta jest na swój sposób jedyna w swoim rodzaju. Laura urodziła się z czterokończynowym niedowładem, który nastąpił wskutek dziecięcego porażenia mózgowego. Jak bohaterka radzi sobie z tym i kto jej pomaga, tego dowiecie się już czytając Moje pory roku.

Nie jestem w stanie opisać, co ta książka ze mną zrobiła. Pozornie nic, kilka podobnych pozycji mam już a sobą, więc nie byłam zaskoczona, gdy czytałam o chorobie i problemach, które z niej wynikały, jednak, co najbardziej mi się spodobało, autorka nie pokazuje siebie przez pryzmat nieszczęścia, które ją spotkało, nie. Laura walczy - o pracę, o lepsze życie, o szczęście i pomimo wszystkiego i wszystkich, pokonuje przeszkody, nawet jeśli jedne zatrzymują ją trochę dłużej w miejscu niż inne. Nie poddaje się, jest zdeterminowana i uparta, wyznaczając sobie cel i dążąc do niego. Pod tym względem jest bardziej do nas podobna niż nam się wydaje - tylko ona ma w sobie więcej zaparcia i silnej woli.

Są takie książki, które pojawiają się w naszym życiu dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebujemy i ten utwór jest tego idealnym przykładem - Moje pory roku przeczytałam w chwili zwątpienia, a powieść napełniła mnie nowymi pokładami nadziei i miłości do Niego. Nie jestem zagorzałą katoliczką, ale przy takich tekstach człowiek znowu zaczyna wierzyć w cuda i przypomina sobie, jak ostatnio walczył o coś naprawdę ważnego w swoim życiu. Czy zwyciężył, czy nie, to nie ma żadnego znaczenia - ale próbował! Tak jak Laura, nie zważał na problemy i utrudnienia, po prostu szedł do przodu. Właśnie teraz potrzebowałam czegoś takiego do przeczytania, by uświadomić sobie, ile dobrych rzeczy mnie omija, bo zwyczajnie nie podejmuję walki - mówią, że ludzie w obliczu wielu nieszczęść odcinają się od świata i uciekają. To nie jest prawda. Wiele się nauczyłam od głównej bohaterki i jestem pewna i że i Wy wyniesiecie naprawdę dużo z tej książki.

Moje pory roku są króciutkie. Przeczytałam je w kilka godzin i bardzo żałuję, że tak szybko je skończyłam. Przekazują nie tylko najważniejsze wartości, ale również niesamowicie wciągają. Autorka opisuje wszystko przejrzyście, prosto, ale w ogóle nie widać, że jest to debiut książkowy. Najpiękniejsza w tej książce jest rzeczywistość - świadomość, że takie cuda i momenty w życiu człowieka się zdarzają, tylko trzeba o nie walczyć. Chciałabym Wam ją polecić, ale nie żebyście ją przeczytali i zapomnieli, bo... takich historii nie powinno się zapominać. Przeczytajcie, naprawdę warto.

niedziela, 25 stycznia 2015

045. Przez burze ognia







Tytuł: Przez burze ognia
Tytuł oryginału: Under the Never Sky
Autor: Veronica Rossi
Ilość: 368
Wydawnictwo: Otwarte

Recenzja zawiera śladowe ilości spojlerów






Byłam przekonana, że to będzie kolejna sztampowa historia o miłości, zamknięta w ramach czegoś na kształt świata fantasy. Miałam niezachwianą pewność, że bohaterowie nie będą wyraziści, a fabuła płaska i niewyróżniająca się niczym szczególnym. Uwielbiam nie mieć racji w takich przypadkach, ale cóż, czasami intuicja jest silniejsza niż nasze złudne nadzieje.

Główną bohaterką jest Aria - Osadniczka, która żyje wśród symulacji i wirtualnych Sfer, oddzielona jak większość ludzi od prawdziwego świata. Oczywiście nie byłoby idealnej powieści bez perfekcyjnego bohatera płci męskiej, dlatego mam przyjemność przedstawić Wam Perriego, Wykluczonego, który jak przystało na ideał, jest nieustraszony, odważny i ratuje życie Arii (żeby to raz...). Został wychowany w zupełnie innych warunkach niż nasza urocza bohaterka - codziennie musi walczyć o przetrwanie, gdy wokół czają się różne niebezpieczeństwa, na przykład wrogie plemiona czy eterowe burze. Czym się skończy spotkanie Arii i Perriego? Co znaczy "Rozłączył ich świat, połączyło przeznaczenie" w opisie z tyłu książki?

Nie. Od razu mówię tej książce stanowcze i kategoryczne nie. Miałam wielką ochotę na dobrą młodzieżówkę z elementami fantasy oraz przyjemnym wątkiem miłosnym i naprawdę wierzyłam, że Przez burze ognia taka będzie. Tyle dobrych recenzji, zachęcający opis, ładna okładka... Ale co z tego, skoro środek jest płytszy niż brodzik w mojej łazience? Ja wszystko rozumiem: że każdy autor od czegoś zaczyna, że debiuty zawsze są najgorsze, ale jakieś minimum dobrego smaku i stylu musi być. Tutaj niestety ono się nie pojawiło.

Początek był do strawienia - pierwsze dziesięć, może dwadzieścia stron zapowiadało się obiecująco i zaciekawiło mnie do tego stopnia, że chciałam wiedzieć, co wydarzy się dalej. Tak brnęłam przez kolejne kartki i dokonywałam zaskakujących odkryć. Między innymi: dowiedziałam się, jak brzmi najgorszy na świecie dialog, co zrobić, żeby się nie zmęczyć, jak (nie)zgrabnie ominąć pisanie nudnych opisów i skupić się jedynie na rozmowach oraz (moje ulubione) czy mózg nastolatki może zatrzymać się w rozwoju w wieku 5 lat. Tak, moi kochani, to nie są żarty. Zaczynając od ostatniego: Aria jest najbardziej irytującą bohaterką, jaką poznałam. Niezdecydowana, płaska, nudna, nagle staje się odważną, wręcz idealną wojowniczką, odkrywa w sobie kolejne rzeczy, które czynią ją wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju bla bla bla. Perry był o tyle lepszy, że było go mniej i nie zmęczył mnie swoją obecnością. Tak naprawdę to on był tym rozsądniejszym i dziwię się, jak ktoś taki mógł zakochać się w Arii (chyba tylko w myśl powiedzenia miłość jest ślepa).

Nie byłoby tak źle, gdyby jeszcze fabuła miała ręce i nogi, a tło całej historii jakoś odzwierciedlało poczynania bohaterów. Ha, dobre sobie. Autorka ograniczyła do minimum jakiekolwiek opisy i w sumie nadal nie wiem, o co w tej książce chodziło, co tam się stało i czy to ma jakiś związek z czymkolwiek. Wierzcie mi, mniej wiedziałam po przeczytaniu Przez burze ognia niż przed jej rozpoczęciem. Jedynym plusem w tym wypadku jest lekki i bardzo prosty język autorki, przez który przebrnęłam naprawdę szybko, bo pomimo wielu wad, akcja jest bardzo dynamiczna.

Największym plusem tej książki jest... jej druga połowa. Gdybym nie miała pewności, że cała powieść jest napisana przez tę samą autorkę, nie wierzyłabym w to. Pierwsze 100-150 stron jest jedną wielką niedorzecznością, natomiast na kolejnych stronach zauważyłam znaczną poprawę. Niesmak po początku pozostał, ale było znacznie mniej głupich dialogów, a akcja osiągnęła wreszcie ten właściwy kierunek, który już umieścił Przez burze ognia w rankingu książek przeciętnych. Wątek zakochanych bohaterów był przewidywalny i trochę utrudniał mi skupienie się na fabule, ale nie raził w oczy tak bardzo jak w innych młodzieżówkach - tutaj plus za brak trójkąta miłosnego. Nie spotkałam się z niczym oryginalnym i rozczarował mnie brak czegoś głębszego - nauki, którą powinna zawierać powieść dla młodzieży.

Zdecydowanie nie polecam. Mało wyjaśnień, dużo idiotycznych treści, które nijak się mają do danej sytuacji oraz płytcy bohaterowie tworzą niezdrową mieszankę, którą tylko najbardziej wytrwali i cierpliwi czytelnicy będą mogli strawić. Chyba jedynie ciekawość, czy autorka lepiej poradziła sobie w kolejnych powieściach, skłoni mnie do przeczytania drugiej części, bo z pewnością nie tęsknota za marną imitacją książki.

czwartek, 22 stycznia 2015

044. Jesteś cudem






Tytuł: Jesteś cudem
Tytuł oryginału: Be the miracle
Autor: Regina Brett
Ilość: 355 stron
Wydawnictwo: Insignis







Czy ktoś z Was nie słyszał o Reginie Brett i jej bestsellerowym poradniku Bóg nigdy nie mruga? Jeśli jest taka osoba (w co nie wierzę), szybciutko odsyłam ją do podlinkowanej recenzji, a teraz podyskutuję (rozpiszę się) o kolejnej pozycji tej autorki - Jesteś cudem. Czy i tym razem 50 lekcji zmieniło moje życie, a ostatnia strona zafundowała potężny kac książkowy? Oj, nie do końca...

Wykorzystaj potęgę nadziei

Poradniki mają to do siebie, że motywują nas do pracy. Wskazują łatwiejsze ścieżki, pomagają dokonywać lepszych wyborów, zachęcają do próbowania, robienia, tworzenia i działania... niestety tylko podczas ich czytania. W trakcie lektury nie jeden, nie dwa, nie trzy razy robiłam zdziwioną minę i beształam się w myślach, że sama nie wpadłam na tak proste i przyjemne dla wszystkich rozwiązanie; że zmieniając to czy tamto, stanę się lepszym człowiekiem, uczniem, córką, przyjaciółką czy siostrą i naprawdę miałam chęć to zrobić, jednak po skończeniu Jesteś cudem nie zaszła jakaś wielka zmiana, jak to było z Bóg nigdy nie mruga. Nie skakałam z radości, nie wzruszałam się do łez, nie śmiałam się, nie płakałam... Wszystko to miało miejsce przy pierwszej książce autorki, ta wydała mi się jedynie dopełnieniem. Bardzo mądrym, pouczającym i niesamowicie motywującym, ale wciąż tylko dopełnieniem.

Żadna prośba nie jest zbyt śmiała.
Żadna potrzeba nie jest zbyt wielka.
Nadzieja na cud nigdy nie jest absurdalna.

Regina Brett po raz kolejny zaskakuje nas swoimi dojrzałymi przemyśleniami i zachęca do snucia własnych refleksji. Pomimo wielu odwołań do Boga, Jesteś cudem mogą czytać ludzie wyznający wszystkie religie świata - lwia część każdej z lekcji jest związana z tym, co autorka przeżyła, usłyszała lub widziała na własne oczy - dlatego największy nacisk jest położony na jej doświadczenia, nie wiarę i religijność. Niektóre ze zdarzeń były zadziwiająco prawdziwe, w inne bardzo trudno było uwierzyć, jednak każde z nich pozostawiło pewien ślad i zawierało naukę na przyszłość. Nie sądziłam, że tak bardzo zżyję się z którąś historią, a mimo to było kilka rozdziałów, które doczekały się mojego uśmiechu i zyskały sobie moją aprobatę - na pewno będę do nich często wracać.

Najpierw załóż maskę tlenową sobie, a później martw się o resztę, bo inaczej nie pomożesz nikomu - łącznie ze sobą. 

Każda książka Reginy Brett jest kopalnią cytatów. Z trudem wybrałam te cztery, bo z wielką przyjemnością mogłabym zacytować cały poradnik - z pewnością jest tego warty! Denerwujące może być jedynie to, że jedno mądre zdanie goni drugie i nawet nie zdążysz dobrze mu się przyjrzeć i zanalizować, gdy nagle pojawia się kolejna rzecz warta uwagi. Poza tym - im więcej pięknych myśli, tym szybciej ulatują z głowy. Od skończenia książki pamiętam pięć, sześć wartych zapamiętania, a jest ich zdecydowanie więcej, dlatego jestem pewna, że jeszcze kilkakrotnie wrócę do Jesteś cudem, żeby odświeżyć sobie pamięć. Na uwagę zasługuje również fakt, że każda lekcja liczy sobie nie więcej niż 10 stron, dzięki czemu podczas czytania bardzo trudno o nudę i moralizatorski ton - wszystkie doświadczenia opisywane przez autorkę kończą się, zanim tak na dobrą sprawę się zaczęły. Ma to swoje plusy, chociaż w niektórych opowieściach pani Brett mogłaby pokusić się o więcej szczegółów.

Jeśli chcesz zobaczyć cud, sam bądź cudem

 Książka Jesteś cudem ma w sobie coś, co na długo nie pozwoli oderwać od niej myśli. Delikatne, lekkie pióro autorki porwie Cię w świat doświadczeń, porad i króciutkich historii, których każda kończy się prostym, choć mądrym morałem. Urzekające piękno i dobroć Reginy Brett doświadczysz w każdej linijce, zdaniu czy słowie, ale jeśli, Drogi Czytelniku, już czytałeś Bóg nigdy nie mruga, ta książka może trochę Cię rozczarować. Zostałeś ostrzeżony! Mimo to bardzo, bardzo serdecznie polecam :)

sobota, 17 stycznia 2015

043. 7 razy dziś





Tytuł: 7 razy dziś
Tytuł oryginału: Before I fall
Autor: Lauren Oliver
Ilość: 384 strony
Wydawnictwo: Otwarte








Lauren Oliver jest jedną z moich ulubionych autorek od kwietnia 2014 roku, kiedy w 3 dni udało mi się przeczytać całą jej trylogię zatytułowaną Delirium. Wtedy zrozumiałam, że nie zaznam spokoju, jeśli nie przeczytam powieści, którą autorka debiutowała na rynku pisarskim - 7 razy dziś. Nie żałuję tego wyboru, ale gdybym miała możliwość cofnięcia się w czasie, najpierw sięgnęłabym po tę pozycję, a dopiero po jakimś czasie przeczytała Delirium, Pandemonium i Requiem, bo pomiędzy tymi książkami jest... przepaść. Uczuć, porównań, bohaterów, fabuły oraz początku, od którego wszystko się zaczęło. Co to znaczy?

Główną bohaterką jest Samantha Kingston, uczennica ostatniej klasy w szkole imienia Thomasa Jeffersona. Ma trzy najwspanialsze przyjaciółki, uroczego chłopaka, który od wielu lat był tylko jej marzeniem i specjalne przywileje, pozyskane dzięki popularności. Można by rzec, że prowadzi idealne życie - do czasu, gdy dostaje drugą szansę od losu, by naprawić to, co zepsuła. Kolejne siedem szans; każda przebiega inaczej, ale wszystkie prowadzą do jednego końca. Jakiego?

Nigdy wcześniej o tym nie myślałam, ale to niesamowite, ile odcieni potrafi przybrać światło i jak wiele kolorów może mieć niebo: blada jasność wiosny, kiedy wydaje się, że cały świat kwitnie; soczysta, jasna nonszalancja lipcowego popołudnia; fioletowe niebo w czasie burzy; zielonkawe, mdłe niebo tuż przed uderzeniem pioruna; szalone, wielokolorowe zachody słońca, które wyglądają jak wizje po zażyciu kwasu.

Początek nie był zachęcający. Bohaterowie byli mdli, puści, żadna z przyjaciółek nie wyróżniała się niczym szczególnym, a ja ciągle myliłam Ally z Elody. Sam nie miała własnego zdania, podporządkowywała się innym - miała tak płaską osobowość, że czasem zastanawiałam się, czy nie jest tylko wyciętym kartonem dla towarzystwa, które nosi się ze sobą, ale ignoruje częściej niż zwraca uwagę. Jej przemianę przyjęłam z ulgą, chociaż nie przekonała mnie całkowicie, ponieważ była zbyt nierealna, żeby ją zaakceptować - takie rzeczy nie zdarzają się naprawdę. Mimo wszystkich wad głównej postaci, miała ona swoje przebłyski mądrości i zdarzały się momenty, kiedy z całych sił jej kibicowałam, nawet po tych okropnych rzeczach, które zrobiła. Najlepiej wykreowaną postacią okazał się Kent, mądry, spostrzegawczy chłopak, przyjaciel Sam z dzieciństwa, zakochany w niej do szaleństwa. To on był jednym z bohaterów ratujących całą książkę, który od początku przypadł mi do gustu, a jego zachowaniu nie można było nic zarzucić. 

Okazuje się, że tyle rzeczy jest pięknych, jeśli bliżej im się przyjrzeć.

Na uwagę zasługują opisy, w których dostrzegłam piękno i niepowtarzalność pióra pani Oliver. Dialogom brakuje bardzo dużo do doskonałości, ale świat przedstawiony, szczególnie tło dla wszystkich wydarzeń, autorka zbudowała obrazowo i z detalami, dzięki czemu mogłam z łatwością wyobrazić sobie szkołę imienia Thomasa Jeffersona czy Gęsie Wzgórze. Niestety narracja jest prowadzona z perspektywy Sam, więc przy takich opisach główna bohaterka zdaje się mieć dwie różne osobowości - piękną i wrażliwą, kiedy zauważa, co się dookoła niej dzieje i tę egoistyczną i pustą przy rozmowach z przyjaciółkami. Na początku bardzo mnie to irytowało, ale przynajmniej widać było, że dziewczyna miała w sobie dozę empatii i współczucia, nie patrząc jedynie na nowe buty i kosmetyki. Jest to pewne pocieszenie.

Najlepszy dowód miłości to rozbić komuś okno cegłą.

7 razy dziś to książka wyjątkowa jeszcze pod innym względem - przesłania. To nie jest typowa powieść młodzieżowa o miłości, za co jestem bardzo, bardzo wdzięczna autorce - nie skupiała się tylko na małych miłostkach bohaterów, ale wybrała nieco bardziej zaskakujący i trudniejszy temat - śmierć. Trzeba przyznać, naprawdę dobrze sobie z nim poradziła, ponieważ pomimo całej przewidywalności (i wiedzy, że tak się musi skończyć) zakończenie trochę mnie zaskoczyło. Powieść mówi głównie o relacjach wewnątrzszkolnych i kontaktach z rówieśnikami - autorka porusza takie problemy jak depresja, brak akceptacji, tolerancji czy przemocy psychicznej, które w dzisiejszych czasach niestety są dość często spotykane.

Tak chyba wyglądają wszystkie pożegnania - przypominają skok w przepaść. 

 Powieść Lauren Oliver nie jest na tyle dobra, by mieć po niej kaca książkowego, jednak ma w sobie to coś, co wciąga i nawet pomimo nudnego początku, przekonuje do siebie czytelnika. Wydawać by się mogło, że czytanie siedem razy o tym samym dniu jest nużące - otóż nie! Autorka buduje napięcie i do końca trzyma nas w niepewności. Nie zwracałam większej uwagi na bohaterów, ponieważ nie ma w nich niczego zaskakującego, za to opisy mogę porównać do treści z Delirium - tak samo dobrej pod względem zobrazowania rzeczywistości. Polecam fanom młodzieżówek i Lauren Oliver, jednak dla osób, które mają nieco bardziej ambitne oczekiwania co do książki, mogą się tylko rozczarować po przeczytaniu 7 razy dziś.

czwartek, 15 stycznia 2015

042. Echa pamięci





Tytuł: Echa pamięci
Tytuł oryginału: A Half Forgotten Song
Autor: Katherine Webb
Ilość: 500 stron
Wydawnictwo: Insignis








To właśnie klucz do szczęścia. Zrozumieć, gdzie jesteś i co masz już teraz, i czuć za to wdzięczność.

Czasem w naszym życiu nie układa się tak, jakbyśmy chcieli.
Czasem jedna droga kończy się ślepą uliczką, żeby druga zaprowadziła nas do wyznaczonego celu. 
Czasem zamiast słuchać wskazówek starszych i mądrzejszych, robimy im na przekór i dopiero po czasie odzywają się nieproszone echa. Echa pamięci. 

Po książkę Katherine Webb sięgnęłam z czystej ciekawości - ot, na kilku blogach pojawiło się kilka pozytywnych opinii, wszystkie koleżanki zachwalały, a i opis był zachęcający, więc czemu nie? - dlatego też w żadnym wypadku nie byłam przygotowana na to, co znajdę na kartach tej powieści. Czym ta historia może mnie zaskoczyć. Jak wielki wpływ będą miały na mnie losy jej bohaterów. Kochani, możecie przygotować się na szok i niedowierzanie, ponieważ... pokochałam Echa pamięci całym sercem i duszą - calutką sobą! Jak do tego doszło?

Fabuła, wbrew pozorom, wcale nie jest tak przewidywalna jak na początku sądziłam. Anglia, Blacknowle, rok 1937. Główną bohaterką jest czternastoletnia Mitzy Hatcher - odrzucona przez rówieśników i ignorowana przez matkę, dziewczyna ma za przyjaciół jedynie pola traw, łąki oraz morze i mnóstwo myśli, z którymi nie ma się z kim podzielić. Wszystko się zmienia, kiedy do jej rodzinnej wsi przyjeżdża malarz Charles Aubrey z rodziną - Mitzy staje się jego muzą, a początkowo nieśmiałe zauroczenie zaczyna zmieniać się w bardziej namiętne i skomplikowane uczucie. Siedemdziesiąt pięć lat później młody właściciel galerii sztuki przyjeżdża do Blacknowle, chcąc poznać już nieco zapomniane tajemnice słynnego malarza - nie wie jednak, że im dalej w las, tym więcej drzew, a jeden sekret może pociągnąć za sobą wiele konsekwencji i jeszcze więcej znaków zapytania. 

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to narracja dwutorowa, którą autorka poprowadziła bardzo umiejętnie - teraźniejszość i przeszłość splatają się ze sobą konsekwentnie i budują napięcie u czytelnika. Na wyróżnienie zasługuje również piękny język i opisy, których coraz częściej brakuje mi między innymi w tandetnych, sztampowych młodzieżówkach (chyba czas się przerzucić na bardziej dojrzałe pozycje). Nie jestem pewna, czy to zasługa tłumacza, ale dawno nie czytałam tak dobrze przedstawionej historii o miłości - już nawet pomijając świetnie wykreowanych bohaterów i wciągającą fabułę, samo tło stanowi doskonały pretekst, żeby sięgnąć po tę książkę. 

Niesamowicie spodobał mi się pomysł na powieść. Zdecydowanie rzadziej wybieram książki obyczajowe od młodzieżowych, więc, jako fanka nadnaturalnych istot i antyutopii, byłam trochę sceptycznie nastawiona do treści utworu, ale całość odebrałam bardzo pozytywnie. Mogę przyznać, z ręką na sercu, że nie spotkałam się jeszcze z czymś takim; autorka robiła ze mną, co tylko chciała: wymuszała łzy, unosiła kąciki moich ust do góry lub układała je w idealne "o", kiedy historia osiągała punkt kulminacyjny. Ogrom uczuć uderzył we mnie ze zdwojoną siłą, przewrócił na ziemię, a po przeczytaniu ostatniej strony pozostawił solidnego kaca książkowego.

Echa pamięci nie są zwykłą powieścią, nakreśloną niedbale i sztucznie, co niestety możemy przypisać wielu innym książkom o podobnym gatunku - ujęły mnie ciekawe postacie, piękna, wzruszająca fabuła i oryginalny pomysł, ale to właśnie język zaczarował mnie najbardziej i nawet jeśli ze względu na treść czy autorkę macie jeszcze wątpliwości, czy sięgnąć po tę pozycję, rozwiejcie je, bo gwarantuję Wam, że zasmakujecie się w tej literackiej uczcie. :)

_______________________

Przypominam o konkursie i na idealne zakończenie czwartku podsyłam Wam genialną piosenkę moich ulubionych Dragonsów. Dobranoc! 


piątek, 9 stycznia 2015

041. Bądź swoją siłą przez 365 dni w roku







Tytuł: Bądź swoją siłą przez 365 dni w roku
Tytuł oryginału: Staying Strong: 365 Days a Year
Autor: Demi Lovato
Ilość: 416 stron
Wydawnictwo: Feeria








Każdemu zdarzają się złe dni. Łkamy w poduszkę, zakopujemy się w kołdrze na cały dzień, a morze chusteczek zapełnia każdy kąt pokoju, zmieniając podłogę w niekończącą się biel - biel, która razi w opuchnięte od płaczu oczy. Chwile zwątpienia czynią nas ludźmi, tylko jak sobie z nimi radzić, kiedy nasze myśli osnuwa czarna mgła, a wszelka radość z życia ulatnia się, ustępując miejsca rozpaczy? Na to pytanie z pewnością odpowie Wam Demi Lovato, autorka niesamowitej książki Bądź swoją siłą przez 365 dni w roku.

Czasami łzy są nam potrzebne, byśmy mogli doświadczyć prawdziwej radości.

Czasy, gdy byłam wielką fanką Demi, minęły i wątpię, by kiedykolwiek wróciły, jednak jak tylko usłyszałam, że jedna z moich dawnych idolek wydała książkę - poradnik/pamiętnik, w którym zamieściła swoje najbardziej bolesne i wstrząsające przeżycia, wiedziałam jedno - muszę ją przeczytać. Z pewnością nie wszyscy z Was zdają sobie sprawę, co ta 23-letnia dziewczyna przeszła, żeby być teraz tam, gdzie jest. Bulimia, samookaleczanie się, problemy o podłożu fizycznym i psychicznym - na szczęście Demi zaczęła szukać pomocy, a teraz sama chce pomagać osobom, które były w podobnej sytuacji - w taki sposób powstała Bądź swoją siłą. Jak wypadła w moich oczach?

Ponadprzeciętnie. To książka, która zawiera w sobie najprostszą z możliwych prawd - urzeka skromnością, bezpośredniością i powoduje uśmiech na twarzy. Z każdym przeczytanym wpisem czułam jak motywacja i determinacja autorki wpływają na moje życie; część jej historii czy choćby same przemyślenia dawały nie tylko siłę, ale też nadzieję i wiarę, że to co robię, nie jest zbędne. Że ja sama nie jestem zbędna. Może treść nie była tak wciągająca i porywająca, bym nie mogła się od niej oderwać, jednak dzięki temu każdą myśl Demi dawkowałam sobie: jeden dzień - jedna strona (wpisów jest 365) i codziennie dostawałam kolejną porcję energii, by stawić czoło wszystkim przeszkodom, które stawały na mojej drodze. Dodatkowo cytaty przy każdym wpisie są niczym wisienka na torcie, urozmaicając treść i formę.

Niestety nie przekonała mnie każda rada i sugestia autorki - niektóre wpisy były do siebie łudząco podobne, a czasami trafiały się również takie, które były sztuczne i lekko podkoloryzowane, co wydawało się bardzo nienaturalne, jakby wymuszone. Miałam wrażenie, że pewne zdania zostały napisane tylko po to, by zapełnić strony do końca, a szkoda, bo książka ma wielki potencjał - może nie całkiem wykorzystany, ale potrafi się wybronić. Plusem są cele wyznaczone na każdy dzień, zarówno małe, jak i te większe, które motywują do działania i szerzenia pomocy, ale przede wszystkim pomagają zaakceptować siebie. Bądź swoją siłą pojawiła się w moim życiu w idealnym momencie - momencie zwątpienia i strachu, kiedy każda porażka pociągała za sobą inną, większą, a Demi umiała trafić do tej części, o którą bym siebie nie podejrzewała w tamtym okresie - do głęboko skrywanego optymizmu. I za to jestem autorce dozgonnie wdzięczna.

Pierwsza połowa książki była rewelacyjna, druga już nieco mniej. Chociaż nie znajdziecie tu wielu nowych i zaskakujących odkryć, powieść dużo wnosi, zawiera życiowe prawdy i pomaga. Bądź swoją siłą to pozycja obowiązkowa dla fanów Demi Lovato - dzięki niej poznacie lepiej swoją idolkę - ale również dla osób, którym brak pewności siebie czy akceptacji ze strony innych. Jeśli miewacie chwile zwątpienia, ta książka jest również dla Was! Polecam ją wszystkim, bez względu na wiek, płeć i upodobania, bo warto po nią sięgnąć. Naprawdę warto.

______________
Przypominam o konkursie! KLIK
Miłego weekendu :)

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Konkurs!

Witam Was w ten piękny (ostatni wolny) poniedziałek! Niestety, powrót do szkoły czy do pracy po błogim leniuchowaniu nie jest fajny, dlatego żeby Wam osłodzić trochę ten miesiąc, postanowiłam zorganizować dla Was konkurs :)

Kto czyta na bieżąco mojego bloga, wie o moich uprzedzeniach dotyczących sprzedawania książek. Niestety, miejsca już na półkach brak, a powieści ciągle przybywa, dlatego też wyselekcjonowałam dwie pozycje, by mogły znaleźć dobry, kochający dom i właścicieli, którym miejsca nie brakuje. Nagrody przedstawiają się następująco:

 Dom tajemnic - Chris Columbus, Ned Vizzini

Wrota czasu - Ulysses Moore

Co trzeba zrobić, żeby wygrać którąś z tych dwóch nagród?

Wystarczy zgłosić się pod tym postem: 
    - podać swój e-mail,
    - napisać tytuł książki, którą chcielibyście wygrać,
    - podać nick, pod którym obserwujecie mojego bloga (anonimów bardzo proszę o podpisanie się)
    - odpowiedzieć na zadanie konkursowe.

Ponadto będzie mi bardzo miło, jeśli polajkujecie blogowego fanpage'a (link tutaj)
Będę również bardzo, bardzo wdzięczna, jeśli udostępnicie ten banerek na swoim blogu z podlinkowaniem do tego postu:
 

Zadanie konkursowe - o nadziei

Hope is the only thing stronger than fear - Nadzieja to jedyna rzecz silniejsza od strachu.

Tutaj jest pełna dowolność - możecie napisać mi, czym/kim jest dla Was nadzieja, co według Was znaczy słowo "nadzieja", czy rok 2014 był przepełniony nadzieją... A może 2015 rok ma w sobie wiele Waszych nadziei? Jeśli tak, jakich? Nie ma minimalnej liczby słów, nie ma też maksymalnej - może to być jedno zdanie, mogą to być 4 akapity. Ważne, by było o nadziei!

Konkurs trwa od dzisiaj, tj. 5 stycznia, do 1 lutego 2015 roku. Do 8 lutego postaram się wybrać najciekawsze odpowiedzi i ogłosić Wam zwycięzcę :)

Powodzenia!

sobota, 3 stycznia 2015

[1] Fenomen Władcy Pierścieni - książki

 Dzisiaj trochę o klasyce w książkach - niedługo spodziewajcie się podobnego postu o filmie, mam nadzieję, że się Wam spodoba.

Życie Hobbita musi być cudowne. Jesz, pijesz, egzystujesz w zgodzie z naturą. Może nie jesteś zbyt mądry, ale who cares? Dziennie zjadasz kilkanaście posiłków, a i tak nikt nie zwraca na to uwagi -  niziołki, jak często nazywają ich ludzie lub elfy, są bardzo spokojną i kulturalną rasą; stronią od zmian, rzadko też wybierają się dalej niż poza granicę swojego małego kraiku, jednak... Czasem trafia się wyjątek. Czasem trafiają się nawet dwa.
 
 Wszystkie obrazki pochodzą z tumblra, (wyjątki mają podane źródło poniżej)

Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia, Dwie wieże i Powrót Króla bardzo często jest określana jako trylogia. Nic bardziej mylnego. Z pióra niesamowitego Johna Ronalda Reuela Tolkiena wyszło zdecydowanie więcej książek uzupełniających i znacznie poszerzających historię Śródziemia, jednak to właśnie te trzy powieści traktowane są jako najważniejsza część całej twórczości autora (poza sławnym Hobbitem) i to głównie z tego powodu przychodzę do Was dzisiaj. Dlaczego pisać sztywną, schematyczną recenzję, kiedy mogę nieco rozluźnić post i stworzyć coś takiego? :)


 Miałam okazję przeczytać Władcę Pierścieni jeszcze w tamtym roku (niespełna tydzień temu kończąc Powrót króla, ale to wciąż 2014) i przyznam się szczerze, że... było ciężko. Do cyklu zabierałam się trzy lata, w każde Święta Bożego Narodzenia zaczynając i przerywając w połowie/na końcu trzeciej lub czwartej księgi. Czułam, że to jeszcze nie to, męczyłam się, przewracając kolejne kartki, a wewnętrzny głosik szeptał mi wciąż: nie czytaj tego, sięgnij po coś, co wciągnie cię do tego stopnia, że nie będziesz liczyć stron do końca, a ja w końcu opierałam się mu i odkładam niedokończoną książkę na półkę ze słowami kiedyś do ciebie wrócę. To kiedyś nadeszło właśnie tu, właśnie teraz i wierzcie lub nie, ale przeczytanie tych powieści
 uważam za swój życiowy sukces. Jakie wrażenia?


Wspominałam już, że skończenie całości (sześciu ksiąg) nie przyszło mi łatwo i się tego nie wstydzę. Zrozumiałam, że klasyk gatunku fantasy nie jest dla mnie, a szkoda bo autor napisał go naprawdę dobrze, tylko to ja nie potrafiłam się przełamać i polubić całość na tyle, na ile zasługuje. Było lepiej niż w poprzednich latach i nawet podczas czytania zauważyłam w sobie zmiany, których wcześniej nie dostrzegałam - opisy krajobrazów podnosiły mnie na duchu i przenosiły w czasie, a dowcip Hobbitów poprawiał humor. Zdarzały się rozdziały, w których uśmiechałam się do postaci, ich tekstów oraz zabawnych sytuacji, nawet jeśli wiedziałam, że to wszystko nie wydarzyło się naprawdę, jedynie na chwilę pojawiło w mojej głowie, a potem zniknęło zastąpione przez rzeczywistość. W takich momentach miałam ochotę nigdy nie kończyć Władcy i na zawsze pozostać w krainie Elfów, Dużych Ludzi czy Entów, które zdobyły moje serce. Niemniej jednak jestem bardzo zadowolona, że dobrnęłam do Powrotu króla, ponieważ zarówno pod względem treści jak i przekazu, ta część była najbardziej wartościowa (choć Dwie wieże były ciekawsze) i dostarczyła wielu rozmaitych emocji, z których nie mogłam się otrząsnąć.


Wisienką na torcie są wiersze i piosenki postaci ułożone przez samego autora, które utrzymują świetny klimat powieści (i bardzo fajnie śpiewa się je pod prysznicem).

Z pewnością przekład nie jest taki sam jak oryginał, mimo to tłumacz zdobył moje uznanie i podziw, wiernie przekładając każde zdanie (niektóre cytaty porównywałam z angielskim pierwowzorem), ale zachowując pewne nazwy własne, z czego bardzo, bardzo się cieszę. Gdybym miała tutaj opisywać dokładniej styl i język autora, blogger zawiesiłby się od zbyt dużej ilości słów. Nie kłamię. Niektórzy nie czytając żadnej książki Tolkiena, mówią: co on ma takiego, czego nie ma autor przeciętnych powieści fantasy? Taaak, moi drodzy, właśnie w takich chwilach mam ochotę wziąć 1000-stronicowy słownik i rzucić komuś na głowę, niestety zwykle ograniczam się do słów: przeczytaj, to się dowiesz.

Co mnie denerwowało? Postaci. Hobbici nie zdobyli mojej największej sympatii, chociaż mam słabość do Bilba i Pippina. Najbardziej irytującą osobą został Sam, a najbardziej godną zainteresowania - Aragorn. Pomimo swojej dumy, jako bohater bardzo mnie do siebie przekonał, szczególnie na wyróżnienie zasługuje jego wielka odwaga i rozsądek w chwilach, kiedy wszyscy inni go potracili. Ponadto jest wiernym przyjacielem, dobrym wojownikiem oraz, co chyba najważniejsze, nie jest wyidealizowany (czego nie mogę powiedzieć o pewnych postaciach). Ogólnie nie zraziłam się do nikogo na tyle, by go skreślać - nawet Sam miał swoje zalety.

Podsumowując moje wywody - czy warto sięgać po Władcę Pierścieni? Tak, tak i tak! Nawet jeśli nie uda Wam się przeczytać całości za jednym razem, róbcie kolejne podejścia. Nie mówię tu już tylko o satysfakcji, jaka płynie z ukończenia, ale przede wszystkim o dobrej zabawie podczas czytania i delektowania się językiem, którego wśród współczesnych autorów można ze święcą szukać (a i tak nie znajdziesz, nawet jeśli podpalisz siano, wywołując pożar w stodole i oświetlając okolicę na kilka kilometrów, trust me). Nawet jeśli nie lubicie fantasy, Władca Pierścieni może się Wam spodobać :)

piątek, 2 stycznia 2015

Podsumowanie grudnia i stosik

 Przede wszystkim bardzo chciałabym Wam podziękować za 50 tysięcy wyświetleń. Nawet nie wiecie, ile dla mnie znaczy to, że jesteście, wchodzicie, komentujecie i pomagacie mi się rozwijać. Nie powinnam zwracać uwagi na statystyki (więcej o tym w drugim akapicie), ale o tym muszę wspomnieć, bo... po prostu zrobiliście mi dzień. Dziękuję!

Styczeń. Miesiąc, który zaczynamy z nową nadzieją, wiarą i motywacją. Kto z Was nie składał przed samym sobą postanowień noworocznych? Nawet ja muszę się przyznać, że to i owo obiecuję sobie w tym roku. Tak naprawdę wiem, że jeśli chcę coś zmienić, powinnam zrobić to od razu, ale... wtedy cały świat jest przeciwko mnie, jak zwykle zresztą. Co wyniknie z tego roku? Zobaczymy :)

Ostatnio pewna ważna dla mnie osoba powiedziała mi, że nie powinnam przejmować się statystykami (ponieważ jestem człowiekiem, który przejmuje się dosłownie wszystkim, nie jest to łatwe, ale wciąż się staram) i robić to, co kocham. Co kocham? Czytać i pisać. Co więc z tej arytmetyki wynika? Postanowiłam, że poza podsumowaniem, nie będę dodawać nic ponad to - miałam w planach kilka postów statystykopodobnych, ale zaniechałam tego pomysłu. Mam nadzieję, że wytrwam i zamiast na liczbach, będę skupiać się bardziej na pisaniu recenzji i doskonaleniu warsztatu. Niestety, trochę o statystykach będzie, bo jestem osóbką, która lubi chwalić się innym. Cóż poradzić... Wybaczcie mi tę słabość :) Nie przedłużając:

W grudniu udało mi się przeczytać 13 książek. Wow.

- Jej wszystkie życia - Kate Atkinson
- Baśniarz - Antonia Michaelis
- Alice in Wonderland - Lewis Carroll
- Prawie jak gwiazda rocka - Matthew Quick
- O bibliotece - Umberto Ecco
- Legenda. Patriota - Marie Lu
- Podarunek - Cecelia Ahern
- W śnieżną noc - Maureen Johnson, John Green, Lauren Myracle
- Jesteś cudem - Regina Brett
- Drużyna pierścienia - J. R. R. Tolkien
- Dwie wieże - j.w.
- Powrót króla - j.w.
- Bądź swoją siłą przez 365 dni w roku - Demi Lovato

Jestem z siebie taka dumna, naprawdę. Nigdy nie sądziłam, że przeczytam prawie 4900 stron w jeden miesiąc! To daje ok. 150 stron dziennie - gdyby każde 31 dni wyglądało tak samo, byłabym szczęśliwa. Już teraz moje serce się raduje, nawet nie wiecie jak bardzo, na widok tych pięknych liczb. Koniec jednak o mnie, ja się pochwaliłam, nacieszyłam i poskakałam z radości, czas na coś jeszcze piękniejszego od wyników, czyli stosik!


Od lewej:
Grudzień był naprawdę dobrym miesiącem pod względem książek, ponieważ oprócz Mikołaja i Bożego Narodzenia miało miejsce jeszcze jedno ważne dla mnie święto - urodziny - stąd też zawitał u mnie Jedwabnik, którego dostałam od przyjaciółki. Wołanie kukułki udało mi się zdobyć kilka dni wcześniej w antykwariacie za śmiesznie niską cenę, w ramach pocieszenia za to, że nie byłam na Wrocławskich Targach Książki. Klątwę Tygrysa dostałam również na urodziny od mojej kochanej Kuharzkiej. Annę Kareninę, Posłańca i Miniaturzystkę sprawiłam sobie jako prezent ode mnie dla mnie, bo kto mi zabroni wydać ostatnie pieniądze na książki? :) Will Grayson, Will Grayson przywędrował do mnie aż z Islandii (w oryginale!) od mojego przyjaciela, Czarka i mam nadzieję niedługo się zabrać za tę książkę, chociaż mój angielski pozostawia jeszcze sporo do życzenia. Moje pory roku i O bibliotece podarowała mi moja cudowna Juleczka. Zwiadowcy. Ruiny Gorlanu dostałam od pewnej kochanej osóbki, którą teraz serdecznie pozdrawiam, bo wiem, że kiedyś to przeczyta. Kolację z Wampirem dostałam anonimowo pod choinkę, chociaż doskonale wiem, kto mi ją sprezentował (oj, kuzyneczko). Julia trzy tajemnice wypożyczyłam z miejscowej biblioteki, a Zostań jeśli kochasz pojawiła się na mojej półeczce również za sprawą mojej kuzynki, która mi ją wręcz wcisnęła do rąk, mówiąc: masz, rzuć wszystko i czytaj to, więc z pewnością niedługo i po nią sięgnę. Na koniec dostałam dawno już oczekiwaną książkę - Echa pamięci i jestem bardzo podekscytowana, że będę mogła ją przeczytać! W stosiku powinna pojawić się również W śnieżną noc, którą dostałam od przyjaciółki na urodziny, ale jest pożyczona.

To już wszystko z grudniowego stosiku, mam nadzieję, że dotrwaliście do tego momentu, bo teraz Wasza kolej - opowiedzcie mi, jak spędziliście Święta i Sylwestra, co znaleźliście pod choinką i pochwalcie się nowymi książkowymi nabytkami. Jeżeli chcecie, bym coś zrecenzowała, odsyłam Was do zakładki Lista do zrecenzowania, jeśli natomiast macie do mnie jakieś pytania, zapraszam tutaj.

P.S. Bądźcie na bieżąco, bo już w niedzielę przywędruje do Was post z niespodzianką (a może nawet dwoma).